Forum

Strony : 1

#1 31-05-2021 o 12h27

Straż Absyntu
Natsuki
Żołnierka Straży
Natsuki
...
Wiadomości: 545

Witam serdecznie!

Zaczęłam jakiś czas temu pisać nowe opowiadanie typu fantasy. Nie jest to nic związanego z Eldaryą, jeśli więc liczysz na słodki romans okraszony pięknymi elfami i ponętnymi wampirami - po prostu wyjdź. Przeliczysz się.
W moim świecie występuje mnóstwo przemocy, krwi i agresji, spróbuję to jednak ocenzurować i przystosować pod forum i młodszą część czytelników. Dla chętnych jednak, którzy chcą otrzymać wersję nieocenzurowaną (często odbiegającą od tej, którą tu wrzucę) zapraszam na PW.
Na rozgrzewkę zapraszam do przeczytania I części Prologu (tak, pierwszej. Gdybym chciała zamieścić całość, zajęłoby to stanowczo za wiele miejsca. Sama ta połowa zawiera w moim maszynopisie prawie 12 stron, nie mogę jednak przyciąć go i zrobić osobnych rozdziałów, jest to zwyczajnie KONIECZNE na poczet dalszej fabuły).
O tym, czy wstawię drugą część, zdecyduje Wasz odbiór i to, czy żadna z moderatorek nie będzie miała nic przeciwko występującym treścią.
Jako, że nie jestem całkiem zielona w pisaniu (choć zaawansowaną też się nie nazwę) liczę na prawdziwe pomyje i brudy wylane w komentarzach. Nie podoba się? Napisz. Podoba? Też możesz. Zależy mi zarówno na jednym i drugim.
Dobra, bo zrzędzę i już nudno się robi.
Miłego czytania!



https://i.imgur.com/BvfZRUD.png


Prolog



     Poczuła, jak zielone pnącza zaciskały się, boleśnie wrzynając w skórę.
Dłuższą chwilę walczyła z nimi, sięgnęła w końcu po sztylet i płynnym ruchem przecięła wiążący ją bluszcz. Ten opadł bez ruchu na ziemię, w locie jedynie wywijając konwulsyjnie końcami.
     – Cholerstwo… – mruknęła.
     Strzepnęła z ramienia pozostałe po roślinie grudy i przyspieszyła kroku, starając się nie myśleć o piekącej skórze.
     Puszcza Wyklętych. Im dłużej tu przebywała, tym bardziej miała ochotę zawrócić i oddać przyjęte wcześniej srebro. Sakiewka jednak radośnie pobrzękiwała, przypominając o sowitej zapłacie.
    Trzeba było ugryźć się w język, pomyślała. Albo podziękować i odejść z godnością. Po kiego się na to godziłam?
     Westchnęła ociężale i skryła się pod tworzącym łuk, omszałym pniem, uprzednio rozglądając się, czy aby nie czyha na nią kolejne dziwactwo. Już któryś raz tego dnia sięgnęła po bukłak i przyłożyła do niego spękane wargi. Piła łapczywie, do ostatniej kropli.
     Długo tu nie pożyję bez wody. W wyobraźni rozwinęła przekazaną jej wcześniej mapę i rozluźniła się nieco, przypominając sobie o płynącej gdzieś w środku Puszczy rzece. Odetchnęła głęboko. Rusz się, głupia. Padniesz, jak tu zostaniesz. Starła grzbietem dłoni krople potu z czoła i była gotowa zebrać się do drogi, ale…
Szelest. Wszystkie mięśnie jak jedno spięły się i czekały na rozkaz.
Wstrzymała oddech. Czuła pełzające po jej plecach dreszcze niepokoju. Instynktownie przebiegła wzrokiem najbliższy krajobraz. Co do… tam? A… może… tam?
W tej gęstwinie?

     Przyjrzała się miejscu szczególnie. Nie zauważyła niczego specjalnego. Ot, liście, w dodatku zielone, żadnych śmiercionośnych pnączy.
     Jesteś w dżungli, głupia. To normalne, liście szeleszczą. Zerknęła na bladoróżową pręgę na ramieniu. Aczkolwiek…
Płacz. Tak, teraz wyraźnie go słyszała. Dziecko? Przecież…
Podniosła się. Dochodziło stamtąd?
Przeszła parę kroków i zatrzymała się, słysząc, jak lament przybiera na sile. Tak, teraz była pewna.   Dziecięcy płacz.
Miała wrażenie, jakby cały las wypełnił się tym okropnym dźwiękiem. Słychać go było zewsząd, głośno, nieprzerwanie, niemal doprowadzając do szaleństwa. Równie irytujący jak zgrzyt zamków czy tarcie metalu.
     Cholera…, ponownie przetarła wierzchem dłoni mokre od potu czoło i zmrużyła oczy. Wilgotne powietrze wyjątkowo drażniło, oddech stał się ciężki, nierówny.
Tam, za krzewem! Ruszyło się!
Chwyciła broń i wolno do niego podeszła.
     – Hej, wyłaź!
Wycelowała ostrze w jego stronę, zachowując bezpieczny dystans. Podejrzliwie przyjrzała się liściom.
     – No, dalej! Wiem, że tam siedzisz!
Płacz przybrał na sile, przeradzając się w jęk. Nie mogła już tego słuchać.
     – No, wychodźże! – wycedziła.
Zgarnęła wierzchnią warstwę liści i dostrzegła ciemny czubek głowy. Postać skuliła się bardziej, zawodząc cicho.
     – N-nie…
Schowała twarz w dłoniach, w kółko powtarzając swoje ciche „nie” i dygocząc. Kobieta porwała ją za rękę i siłą wyciągnęła z krzaków. Dziewczynka miała na sobie starą, zatęchłą tunikę, zsuwającą się z drobnych, kościstych ramion. W krótkie, brązowe włosy wplątało się kilka niesfornych listków.
Po chwili dziecko spojrzało na nią wielkimi, ciemnymi oczami pełnymi łez.
     Obcej wydawało się, jakby cały świat zwalił się jej na głowę.
Powoli odłożyła broń na ziemię, bacznie obserwowana przez małą. Przykucnęła, opierając łokcie na kolanach i przyglądając się obcej twarzyczce.
     – Hej… Jak się tu znalazłaś?
Dziecko pociągnęło nosem, po czym spuściło wzrok. Paluszkami zaczęło miętosić skrawek materiału.
     No, gadaj. Nie doczekawszy się odpowiedzi, kobieta westchnęła ciężko.
     – A jak masz na imię?
Znowu cisza. Gdyby nie wiatr poruszający liśćmi, pomyślałaby, że czas się zatrzymał. Co ta mała mogła robić w takim miejscu? Zgubiła się? Przecież od najbliższej osady dzieliło je dobre trzy dni drogi pieszo. Czy byłaby w stanie o własnych siłach tu dotrzeć, nie narażając się po drodze na niebezpieczeństwo? Co ze zwierzętami? No i nie tylko nimi…
     Czy to w ogóle możliwe?
Jak na zawołanie, poczuła delikatne mrowienie w prawym ramieniu, w miejscu, gdzie zaatakowało ją pnącze. Możliwe?
     – Ama…
     Jej głos brzmiał bardzo słabo. W dalszym ciągu nie miała odwagi podnieść głowy. Co za utrapienie…
     – No cóż… Amo. Zgubiłaś się, co?
Ama przytaknęła cichutko. Na oko mogła mieć nie więcej niż pięć, góra sześć lat.
     – Tak się składa, że mam mapę, o. – Kobieta wyciągnęła z płóciennej torby skrawek skóry, na którym różnymi kolorami zaznaczone były góry, rzeki, mokradła. Rozwinęła ją przed sobą. – Widzisz? Możemy stąd wyjść. Wyprowadzę cię.
     – Do mamy?
Nie, do najbliższej dziury, na który się natkniemy i gdzie zechcą cię przyjąć na służbę, wysiliła się jednak na uśmiech.
     – Tak, do twojej mamy. Idziemy?
Ama przetarła brudny policzek rękawem i kiwnęła główką.
No, nareszcie!
     Korzystając z chwili, przyjrzała się bliżej dziewczynce. Sama skóra i kości… pewnie dziecko jakichś wieśniaków.Susze w tym roku były wyjątkowo intensywne i w wielu gospodarstwach nie było co do gara włożyć. Nie zdziwiłoby ją, gdyby ktoś „przypadkowo” zgubił córkę.
     Kobieta podniosła rzucony wcześniej miecz i schowała go do pochwy na plecach.
– No, to chodźmy.
Ama posłusznie podreptała za nieznajomą. Nerwowo powłóczyła nogami, rozglądając się z niepokojem na wszystkie strony, dopóki nie zyskała pewności, że nikt ani nic za nią nie idzie. Starła zaciśniętą w dłoń piąstką łzy spływające po policzku, rozmazując brud.
     Wokół siebie widziała zieleń, dużo zieleni. Dziko rosnące trawy, dziwne, długie patyki stojące na sztorc, a których nigdy wcześniej nie miała okazji zobaczyć. Drzewa, ogromne drzewa zasłaniające niebo i słońce, i krzewy, jak ten, w którym się schowała. I liny wyglądające jak węże, i pnie ubrane w mech. I piękne kwiaty, czerwone jak jabłko i białe jak śnieg, z ostro zakończonymi płatkami i takim malutkim, żółtym środeczkiem. Kwiaty rosły też na tych lino-wężach, a na nich siedziało mnóstwo dwu i trzygłowych motyli. Gdzieś nieopodal musiała przepływać rzeka, ponieważ jej cichy szum bawił uszy.
     – Nie beczysz już? – Ama wzdrygnęła się. Pociągnęła nosem i wbiła wzrok w mokrą ziemię pod swoimi stopami, w której wcześniej zostawiła ślady. Obca westchnęła przeciągle i przewróciła oczami. – Pytałam, czy już nie beczysz?
     – N-nieee – czknęła głośno – nie, nie...
     Na litość Stworzyciela, kto cię wychował?  Nerwowo przetarła wierzchem dłoni mokre od potu czoło i torując sobie drogę, zwróciła się do dziewczynki:
     – Słuchaj no, kozo – wyciągnęła miecz i przecięła w pół blokujące drogę pnącze – nie becz tyle, bo tu i tak cię mama nie usłyszy – kolejnym machnięciem ostrza pozbyła się rosnących przed nimi ostrokrzewów, podniosła Amę i przeniosła na drugą stronę, po czym schowała broń – więc nie baw się w kozę. Chyba, że lubisz, gdy ktoś tak na ciebie mówi. Kozo.
     – N-nie jestem kozą...
     – A wiesz, jak wyglądają kozy?
Ama przytaknęła, pamiętając, jak kiedyś na jej papę wbiegł kozioł i próbował wrzucić go na swoje poskręcane rogi. Tato bardzo się wtedy rozgniewał i następnego dnia nie widziała już biegającego po łące koziołka. Mieli też starą kozę, Lalę, ale pewnego dnia tatuś zamknął się z nią w szopie, bo nie chciała dawać mleka i od tamtej pory nie widziała już Lali.
     – A słyszałaś kiedyś historię o koziej dójce?
Ama zaprzeczyła. Z zaciekawieniem zaczęła obserwować plecy dziwnej postaci.
     – No to ci powiem. No więc pewnego razu, gdzieś bardzo... ugh, co za cholerne pnącza... no więc bardzo daleko, gdzieś w wysokich górach, żyła sobie dziewczynka, co miała… ile ty masz lat?
     – Tyle!
Ama poczekała aż kobieta się odwróci i pokazała jej otwartą dłoń lewej ręki.
     – Pięć? No, pięknie. Co za przypadek. – Pomogła Amie wdrapać się na niewielkie wzniesienie, po czym sama zarzuciła ręce i podciągnęła się tuż za nią.  – Bo, widzisz, ta dziewczyna… nie, uważaj, tutaj nie stawaj. – Odciągnęła Amę od uskoku i przeniosła przed siebie. Zdziwiła się, jak lekka wydawała się dziewczynka w jej ramionach. Postawiła ją i pchnęła delikatnie naprzód. – No, idź, idź. No więc ta dziewczynka miała tyle lat, co ty. No i pewnego razu, dziewczynka wybrała się do pobliskiej wioski. Czekaj... dobra, mam. Cholerstwo, widziałaś? Pod koszulą mi wierzgało. Takie czarne paskudztwo. Utrapienie... czekaj, na czym ja skończyłam... A,a! No więc Ann poszła zobaczyć zagrodę, w której znajdowały się kozy jakichś bogatych panów. Widziała kozy duże, małe, białe, czarne... i przez chwilę nie mogła uwierzyć. Tyle tych kóz! I zaraz pomyślała sobie, że to chyba najpiękniejsze zwierzęta na świecie. I codziennie, gdy rodzice nie patrzyli, wymykała się do tej zagródki i obserwowała kozy. Aż pewnego dnia podszedł do niej miły człek i zapytał, czy nie chciałaby takiej kozy wydoić. Wiesz, jak się doi kozy?
Ama przytaknęła.
     – A widzisz. A Ann nie wiedziała. Staruszek pokazał jej, jak wydoić kozę, a że była mądrą dziewczynką to szybko się nauczyła. I gdy tylko mogła, przychodziła do starca doić kozy, i gdy je tak doiła to miała wrażenie, że te kozy to rozumieją ją i że może im powiedzieć absolutnie wszystko. Ale w końcu rodzice dziewczynki dowiedzieli się o zakazanych wyjściach Ann. Bardzo się rozgniewali, ponieważ zagroda leżała dość daleko od ich górskiej chatki, a schodząc do niej Ann musiała przechodzić przez niebezpieczny las. Wiesz, co się stało?
Niespodziewanie zapytana, Ama zarumieniła się.
     – Rodzice zabronili Ann wychodzić do kóz?
     – A, żeby tylko! Zamknęli dziewczynkę na kilka dni w chlewie, o skórce chleba i wody, żeby wybić jej z głowy głupie wyjścia do lasu! Ann niemal bez przerwy płakała, aż jej płacz przerodził się w beczenie. Gdy którejś nocy rodzice weszli do stodółki, nie widzieli już swojej córki, tylko beczącą, złocistą kózkę. I kiedy zaczęli szukać dziewczynki, kózka skoczyła przed nimi i powiedziała głosem Ann: „Dziękuję za wszystko, ale muszę odejść”. I pobiegła na swoich kopytkach do kozich braci i sióstr, których parę dni temu zmuszona była porzucić. I od tej pory razem biegali po górskich szczytach, a Ann nigdy nie czuła się bardziej szczęśliwa.
     Nastąpiła chwila ciszy. Ama wyraźnie widziała przed sobą stado kóz, biegnących po zielonej trawie, jedna przy drugiej. Wszystkie wesołe, zdrowe i silne. I bardzo, bardzo piękne.
     – No, to wiesz, o czym była ta historia?
Ama, z chwilą wahania, odpowiedziała:
     – O Ann, która zamieniła się w kozę?
     – Tak. I nie. Faktycznie, na początku też myślałam, że to o kozy chodzi. O kozy i dziewczynkę. Ale ta historia ma też swoje drugie dno. Domyślasz się, jakie?
Ama pokręciła główką. Kobieta westchnęła.
     – O przeznaczenie. Nie da się uciec przed swoim przeznaczeniem. Bo, słuchaj. Ann kochała kozy i naprawdę bardzo, bardzo chciała stać się jedną z nich. Nawet zamknięcie jej w chlewie nie sprawiło, że pragnienie to osłabło. Nie da się zmienić swojego przeznaczenia, tak jak nie da się zakazać miłości. Bo jej przeznaczeniem było życie wśród kóz, niezależnie od formy. I tak się stało.


***


    Ama spoglądając w gwiazdy zastanawiała się, jak Stworzyciel mógł rozrzucić po niebie tyle maleńkich, a tak jasnych kamyczków, które prócz różnorodnych kolorów układały się jeszcze w inne wzory. W jednym miejscu całe mnóstwo migocących punkcików wiły się niczym węże, a w innym wyglądały jak maleńki garnuszek pełen mleka, którego w dniu swego imienia mama pozwalała wypić jej z dodatkiem słodkiego miodu i zagryźć kawałkiem ciasta z miodowym spodem. Miód kupowały z mamą w miasteczku, na straganie takiego zabawnego pana o ciemnej skórze, który czasami dawał jej spróbować towaru z różnych krajów. Nie pamiętała tych wszystkich śmiesznych nazw, ale rzeczywiście, każdy smakował zupełnie inaczej. Najbardziej lubiła ten jasnozłoty, z mnóstwem bąbelków i tak słodki, że próbując go bolały zęby. Zamykała wtedy oczy i skupiała się na spływającym po gardle ciężkim płynie sklejającym podniebienie. Pan ze straganu śmiał się z niej i raz dostała od niego garnuszek takiego właśnie miodu.
     – Baku Sonn klor tegi nadziel!
     Ama nie miała pojęcia, co powiedział zabawny Pan, ale od tamtej pory mama zawsze zabierała ją ze sobą do miasta, odwiedzić miodowy stragan. Papa początkowo nie był zadowolony z wyjazdów córki, wolał, by pracowała w tym czasie w domu, ale zobaczywszy małą z kolejnym darmowym garnuszkiem zmienił zdanie. Garnuszki te odkładane były na najwyższą półkę, gdzie Ama nie miała prawa ich dosięgnąć, ale czasami mama pozwalała jej zamoczyć palec i posmakować ich na nowo.
     Zadrżała delikatnie. W ciągu dnia w puszczy było okropnie gorąco, tak bardzo, że cała lepiła się ze spływającego potu, nocami jednak odczuwała dotkliwy chłód, dlatego przed przybyciem nieznajomej chowała się w gęstych krzewach, gdzie wydawało się odrobinę cieplej.
     Dziwna Pani siedziała kawałek dalej i próbowała rozpalić ognisko. Klęła przy tym tak szpetnie, że gdyby choć jedno z takich słów wymsknęło się Amie przy rodzicach, zapewne przez kilka dni miałaby problemy z siedzeniem, jak wtedy, gdy mama przyłapała ją na podjadaniu ciastek dla gości.
     Nieznajoma poddała się i ze złością rzuciła krzemienie na bok. Złapała się za głowę i gwałtownie osunęła na posłanie z mchu. Dłońmi masowała skronie, jakby chciała pozbyć się jakichś natrętnych myśli. Westchnęła głęboko.
Ama obiecała być cicho jak myszka, tak więc zrobiła i nawet nie śmiała odezwać się przy obcej. Nie potrafiła jednak oderwać od niej wzroku. Wyglądała tak inaczej, nigdy nie widziała kobiety w spodniach i z bronią. Tylko mężczyźni mogli nosić spodnie, tak mówił papa. Kobieta powinna być posłuszna i chodzić w luźnej sukni, żeby nie przeszkadzała przy pracy.
     A ona… nie wyglądała jak kobieta. Nosiła spodnie z koszulą, trzymała w dłoni miecz i zachowywała się tak, jak kobieta nie powinna się zachowywać. A mimo to Ama nie miała wątpliwości, że to naprawdę była kobieta, chociaż przypominała bardziej mężczyznę.
     Wojowniczka drgnęła i podniosła się. Wbiła w Amę ciekawskie spojrzenie.
     – Nie śpisz?
Ama pokręciła głową, nie zapominając, że obiecała się nie odzywać.
     – Zimno ci?
Ama przytaknęła. Kobieta dźwignęła się z posłania i ciężkim krokiem podeszła do małej. Ułożyła się przy niej.
     – Mi też. Jestem beznadziejna w samodzielnym rozpalaniu ogniska. –  Podniosła głowę i rozejrzała się po niebie. – Ładnie świecą.
     Ama spojrzała niepewnie na profil Pani. Uśmiechała się łagodnie. Szeroko otwarte, ciemne oczy utkwiła w jednym, odległym punkcie. Pomimo zmęczenia i głodu jej twarz wyglądała na pełną życia. Ama pomyślała, że to bardzo piękna twarz. I że chciałaby widzieć takie twarze dużo częściej.
Ta jakby poczuła jej wzrok na sobie i odwróciła się do dziewczynki, podkładając pod policzek złożoną dłoń.
     – Co jest? Boisz się?
     Otoczone ciemnym lasem, wsłuchane w odgłosy szelestu, pohukiwań, cykania krzesinóg, uspokojone tchnieniem wiatru, patrzyły sobie prosto w oczy. Mech, choć chłodny i wilgotny w dotyku, pozwalał wygodnie ułożyć się do snu. Pnącza nocą nie wzbudzały lęku, bez słońca pozostawały zwykłymi pnączami, ale ruszyć w drogę będą musiały jeszcze przed świtem. Ama wiedziała, że czegoś się boi, nie wiedziała tylko, czego dokładnie. Lękała się Puszczy, a jednocześnie wydawała się jej piękna i magiczna. Jeszcze nigdy w swym krótkim, pięcioletnim życiu nie widziała tylu różnych zwierzą i roślin, całkiem odmiennych od tych, które znała i z którymi się bawiła. Niektóre bawiły ją swoim śmiesznym wyglądem i wydającymi dźwiękami, inne przerażały do tego stopnia, że nie miała odwagi spojrzeć na nie dłużej, niż krótki rzut oka. Ich czułki, szczypce, owłosione tułowia, długie, ciągnące się i lepkie od śluzu kończyny wywoływały wstręt, dzielnie zamykała oczy i za pomocą jedynie słychu starała się podążać za tajemniczą nieznajomą. Kilka razy wpadła na coś i przewróciła się, na co kobieta odpowiadała gniewem i krzykiem. Raz schwyciła Amę za rękę, gwałtownie podniosła i spoliczkowała, nazywając ją małą, tępą pi*** i głosząc tyradę na temat niebezpieczeństwa każdego kroku – tak, niebezpieczeństwa ściąganego przez Amę i jej bojaźliwość. Dziewczynka nie śmiała wspominać o strachu, bała się, że wojowniczka uderzy ją drugi raz. Cicho więc ruszyła przed siebie, powstrzymując łzy i zaciskając pięści, próbując nie poddać się targającymi nią konwulsjami.
     Bała się o mamę i papę. Jak bardzo będą źli, gdy wróci już do domu i okaże się, jak wiele swoich obowiązków zaniedbała. Bała się ich reakcji, drewnianego kija z ostrym końcem, po który często sięgali, gdy była nieposłuszna.
     Bała się, że zabawny Pan z miodami poszedł sobie widząc, że Ama już nie przychodzi, i że nigdy więcej nie będzie miała okazji spróbować ich jeszcze raz.
     Bała się, że w nocy jakieś robaki oblezą ją i wejdą do ucha albo między nogi, że swoimi szczypcami wygryzą jej skórę i wyżłobią w Amie swój nowy dom.
     Bała się, że dziwna kobieta zostawi ją samą i Ama znów będzie musiała ukrywać się w krzakach, brudna, zmarznięta i spragniona, przede wszystkim jednak – samotna.
     Ale na ten moment, na to jedno uderzenie serca, to właśnie jej bała się najbardziej.
Strach przyciąga strach. Dlatego też na pytanie odpowiedziała szybkim i krótkim „nie”.
Opiekunka cmoknęła i zmrużyła oczy, chichocząc cichutko. Śmiech ten wcale nie podobał się Amie.
     – Oj, ach. To źle. Bardzo źle. – Odgarnęła włosy z czoła Amy matczynym gestem. Dłonie miała zimne i szorstkie. – Strach nie jest wstydem. Lepiej przyznać się do niego niż udawać, że każdy może cię wy******, a ty mu jeszcze za to podziękujesz.
Ama zadrżała pod jej dotykiem. Przełknęła ślinę i próbowała oddychać miarowo i spokojnie, pod żadnym pozorem nie okazywać lęku.
     – Boisz się mnie. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Kobieta przewróciła się z powrotem na plecy i ponownie wbiła wzrok w niebo, nie czekając na odpowiedź. – Nie musisz odpowiadać, Kozo. Wiem to. Widzę to w twoich małych, wystraszonych oczach. To i wiele innych, niezrozumiałych dla mnie rzeczy. – Skrzyżowała ręce na piersi, nogi splotła w kostkach. Wzruszyła ramionami. – Ja nie wiem, może za głupia jestem.
     Zamknęła oczy, marszcząc przy tym czoło, jakby sama ta myśl sprawiała jej ból. Wzięła kilka głębszych wdechów, pociągnęła nosem i ukryła twarz w zgięciu łokcia prawej ręki.
     – Branoc, Kozo. Niech ci się przyśnią gwiazdy.
Ama odpowiedziała cicho „dobranoc” i poszła w ślad Pani. Po krótkiej chwili dotarły do niej pochrapywania kobiety. Pomogły jej nadać odpowiedni rytm i sama wkrótce poczuła się senna.
     Tej nocy, tak samo jak poprzedniej i jeszcze innej, Ama nie śniła.

Ostatnio zmieniony przez Natsuki (01-08-2021 o 16h13)


https://i.imgur.com/Ab3ckNC.png

Offline

#2 16-06-2021 o 18h32

Straż Obsydianu
Divia
Debiutantka
Divia
...
Wiadomości: 138

Kurczę, ja to jestem beznadziejna w czytaniu opowiadań, bo zaczynam, ktoś mi przerwie i potem o nich zapominam XD

Mega podoba mi się cały zamysł. Zaczęłaś bardzo bezpośrednio, powiedziałabym nawet, że kopnęłaś drzwi, weszłaś do środka i zaczęłaś opowiadać. Podoba mi się, hah. To tak pół żartem pół serio, a teraz już całkiem poważnie.
Naprawdę ŚWIETNIE przedstawiłaś opis natury, czytając miałam wrażenie jakbym widziała wszystko 'na żywo'- puszcza, nagle pojawia się główna bohaterka, wszystko zamiera i bum- zielone dziadostwo atakuje naszą wojowniczkę. Wszystko wydaje się być takie.. statyczne? W końcu dziewczyna tylko i aż przedziera się przez jakąś szaloną Puszczę, ale dzięki Twoim opisom mam wrażenie jakby oglądała film. Czuję się jakbym mogła w swoim zakresie przyjrzeć się całej przyrodzie przedstawionej na ekranie, a następnie skupić się na głównej bohaterce. Chyba pierwszy raz spotkałam się z czymś takim i powiedzieć, że jestem mile zaskoczona to delikatnie mówiąc niedomówienie chyba mi wyszło masło maślane, ale już trudno xd

Nie jestem pewna czy ja naprawdę mam coś z oczami, czy do tej pory nie wspomniałaś ani razu jak się nazywa nasza wojowniczka? W każdym razie pozwól, że na razie ochrzczę ją Wojowniczką. Otóż zauważyłam, że Wojowniczka dość często używa słowa "cholerstwo", jednak nie wiem jak to robisz, ale tak dobrze tym operujesz, że nie mogę nawet pisnąć słówka jakoby wzięłabym to za jakieś powtórzenie. Skoro przy powtórzeniach już jestem to w tym zdaniu, a raczej fragmencie:

Natsuki napisał


Ama nie miała pojęcia, co powiedział zabawny Pan, ale od tamtej pory mama zawsze zabierała ją ze sobą do miasta, odwiedzić miodowy stragan. Pata początkowo nie był zadowolony z wyjazdów Amy, wolał, by pracowała w tym czasie w domu, ale zobaczywszy Amę z kolejnym darmowym garnuszkiem zmienił zdanie. Garnuszki te odkładane były na najwyższą półkę, gdzie Ama nie miała prawa ich dosięgnąć, ale czasami mama pozwalała jej zamoczyć palec i posmakować ich na nowo.

stosunkowo dużo razy powtórzyłaś imię znajdy i osobiście zamieniłabym ze dwa "Ama" na 'dziewczynka' czy 'córka wieśniaków'. Plus zaznaczyłam "patę", choć brzmi to zabawnie, to jednak powinien być 'tata' albo 'papa' ;D


Kolejny aspekt, który bardzo mi się spodobał to to, w jaki sposób Wojowniczka opowiadała historię. Widać jak na dłoni, że one wciąż idą przez Puszczę i chcąc nie chcąc muszą uważać na czyhające zewsząd zagrożenia. Jestem pod wrażeniem jak Ci to naturalnie wyszło, naprawdę ogromne gratulacje.
Jedyne do czego chcę się przyczepić to forma "zrazu" użyta we fragmencie:

Natsuki napisał


Widziała kozy duże, małe, białe, czarne... i przez chwilę nie mogła uwierzyć. Tyle tych kóz! I zrazu pomyślała sobie, że to chyba najpiękniejsze zwierzęta na świecie.

Wydaje mi się, że lepiej brzmiało by "naraz", ponieważ patrząc na kolejność zdań odniosłam wrażenie, że Ann zobaczyła te owce i zaraz po tym pomyślała, że są piękne. Jeśli się mylę to czekam na baty hah.


Zastanawia mnie też kwestia tytułowej Tworzycielki; na początku założyłam, że będzie nią Wojowniczka (w końcu główna bohaterka, nie), ale tak teraz myślę, że może to mała Ama? W opowieści o kozach napomknęłaś o przeznaczeniu, więc może ziarnko do ziarnka.. Może to, że ni z gruszki ni z pietruszki znalazła się w Puszczy to wcale nie wynik nieszczęśliwych wypadków, a właśnie przeznaczenie? Może jej celem jest właśnie stworzenie czegoś? Tak tylko teoretyzuję, ale podoba mi się wizja Amy, stworzonej do czegoś większego niż mycie podłóg we własnym domu. Coś czuję, że nasza Wojowniczka tak szybko się jej nie pozbędzie..


Już na koniec chcę zwrócić uwagę na te zdania:

Natsuki napisał


Mieli też starą kozę, Lalę, ale pewnego dnia tatuś zamknął się z nią w szopie, bo nie chciała dawać mleka i od tamtej pory nie widziała już Lali.

które absolutnie nie są błędne, ale brzmią tak dwuznacznie, że prawie się ze śmiechu popłakałam zażalenia proszę składać do moich znajomych, którzy skutecznie zryli mi mózg podczas wszech obecnej nudy na zdalnym


Czekam na drugą część prologu i mam nadzieję, że będziesz kontynuować opowiadanie, bo zapowiada się naprawdę dobrze ^^ Weny i czasu na pisanie, będę na bieżąco sprawdzać czy nie dodałaś czegoś nowego :D

Ostatnio zmieniony przez Divia (16-06-2021 o 18h37)


free hugs (づ^▽^)づ。・:*:・゚’☆

Offline

#3 19-06-2021 o 17h04

Straż Absyntu
Methrylis
Pomocniczka Sylfów
Methrylis
...
Wiadomości: 1 234

https://i.imgur.com/lUnZi4X.png


No dobra, przyszłam i ja! Lubię się z działem FF i staram się tu być na bieżąco, chociaż zwykle z dużym opóźnieniem xd

Cieszę się, że - według tego, co napisałaś we wstępie - nie gniewasz się za konstruktywną krytykę. To jak najlepiej o tobie świadczy. Ale w takim razie zapytam: na jakiej zasadzie działają u ciebie akapity? Bo ogólnie zasada jest taka, że tego rodzaju wyróżniki z tekście stosujemy ALBO dzięki wcięciom na początku wersu zaczynającego dany akapit ALBO za pomocą odstępów między wersami. Ty zamiennie stosujesz jedno i drugie i nie bardzo potrafię zrozumieć, kiedy jak i po co są czasami zwykłe wcięcia, a czasami dodatkowo odstępy ;]

Jezu ale ta główna bohaterka podła dla tego dziecka. To DZIECKO. Małe, przerażone, a ta jeszcze na nią krzyczy i kolejnych traum dokłada. No nie zaimponowała mi na razie.

Mam mały problem ze wspomnieniem Amy o tacie i kozie. Ogólnie narracja trzecioosobowa ma tę zaletę, że narrator jest teoretycznie wszechwiedzący. Ale tutaj to się kłóci z tym, że prolog od samego początku owiany jest tajemnicą. Nie wiemy, co to za puszcza, na jaki układ poszła główna bohaterka i nawet jak ma na imię. I w porównaniu z tą tajemnicą nagle wchodzimy do głowy bohaterki drugoplanowej [może kiedyś głównej, ale na razie jest to postać poboczna]. To ogólnie nie jest błąd, ale ten nagły przypływ szczegółów - i to tak nieistotnych - kłóci się z tą otoczką tajemnicy, którą wyraźnie umyślnie tworzysz.

Ale za to bardzo mi się podoba, jak konstruujesz dialogi. Bardzo spodobało mi się wplecenie czegoś takiego:

"– No, idź, idź. No więc ta dziewczynka miała tyle lat, co ty. No i pewnego razu, dziewczynka wybrała się do pobliskiej wioski. Czekaj... dobra, mam. Cholerstwo, widziałaś? Pod koszulą mi wierzgało. Takie czarne paskudztwo. Utrapienie... czekaj, na czym ja skończyłam... A,a! No więc[...]"

Mam tu na myśli fakt, że nie przerywałaś tego żadnymi dodatkowymi opisami, tym samym bardziej podkreślając, że ta wzmianka o robaku nie była na tyle istotna, by zwrócić na nią większą uwagę i była rzucona mimochodem. Za to plusik, bo zgrabnie to wygląda i lubię takie kombinowanie z dialogami.

W ogóle opisanie wagi przeznaczenia na podstawie opowieści o kozie - złoto. XDDD

O, a teraz perspektywa Amy. Tym mnie zaskoczyłaś! Ale widzisz - wspomnienie o ojcu i kozie powinno wylądować tutaj. Teoretycznie w pierwszej części pasowało bardziej, bo kozy były tematem przewodnim [XD] ale tutaj masz perspektywę Amy i jej myśli. A tam, mimo że przeważały myśli pani wojowniczki, nagle wplotły się myśli dziecka, co wtedy po prostu nie pasowało. Co innego, jakby znalazły się w tej części.

Ojeju, ale te lęki małego dziecka - kruszą serce. Bo są takie niby proste, ale dla takiej małej dziewczynki z pewnością bardzo ważne.

Okej, ale muszę przyznać, że - chociaż nie działo się tu zbyt wiele - naprawdę mnie zaciekawiłaś! Warsztat pisarski niewątpliwie masz dobrze opanowany, twoje opisy są barwne i gładkie. No i sama historia wydaje się ciekawa, więc czekam na resztę i pozdrawiam! ;]


https://i.imgur.com/hoEOs1F.png

Offline

#4 21-06-2021 o 14h44

Straż Absyntu
Natsuki
Żołnierka Straży
Natsuki
...
Wiadomości: 545

Witam serdecznie po krótkiej przerwie!
Na wstępie - bardzo dziękuję za komentarze!


Divia napisał

Nie jestem pewna czy ja naprawdę mam coś z oczami, czy do tej pory nie wspomniałaś ani razu jak się nazywa nasza wojowniczka?

Tak, dobrze zauważyłaś. Może być to trochę upierdliwe, ale jeśli Cię to pocieszy - wreszcie będziesz miała okazję je poznać! /static/img/forum/smilies/big_smile.png

Divia napisał

Może jej celem jest właśnie stworzenie czegoś? Tak tylko teoretyzuję, ale podoba mi się wizja Amy, stworzonej do czegoś większego niż mycie podłóg we własnym domu. Coś czuję, że nasza Wojowniczka tak szybko się jej nie pozbędzie..

Hmmm... Chyba mnie nie polubisz za to, co tu się dzisiaj wydarzy...

Dziękuję, Divio, za wytknięcie błędów, zostały poprawione. Komplementy również trafiły do serduszka. W wolnym czasie (czyli najpewniej gdzieś w lipcu XD) postaram się również przejrzeć Twoją twórczość! /static/img/forum/smilies/wink.png

Meth napisał

Ale w takim razie zapytam: na jakiej zasadzie działają u ciebie akapity? Bo ogólnie zasada jest taka, że tego rodzaju wyróżniki z tekście stosujemy ALBO dzięki wcięciom na początku wersu zaczynającego dany akapit ALBO za pomocą odstępów między wersami. Ty zamiennie stosujesz jedno i drugie i nie bardzo potrafię zrozumieć, kiedy jak i po co są czasami zwykłe wcięcia, a czasami dodatkowo odstępy ;]


Muszę przyznać, że na początku nie zrozumiałam dokładnie o co ci chodzi. Osobny akapit zaczynam od wcięcia, natomiast wydarzenia, które dzieją się później, rozdzielam przerwą między wersami, aby było wiadomo, że znajdujemy się w innej sytuacji. Mam nadzieję, że o to chodziło, jeśli nie, mogłabyś zarzucić konkretnym przykładem i zaznaczyć o co dokładnie chodzi?


Mam mały problem ze wspomnieniem Amy o tacie i kozie. Ogólnie narracja trzecioosobowa ma tę zaletę, że narrator jest teoretycznie wszechwiedzący. Ale tutaj to się kłóci z tym, że prolog od samego początku owiany jest tajemnicą. Nie wiemy, co to za puszcza, na jaki układ poszła główna bohaterka i nawet jak ma na imię. I w porównaniu z tą tajemnicą nagle wchodzimy do głowy bohaterki drugoplanowej [może kiedyś głównej, ale na razie jest to postać poboczna]. To ogólnie nie jest błąd, ale ten nagły przypływ szczegółów - i to tak nieistotnych - kłóci się z tą otoczką tajemnicy, którą wyraźnie umyślnie tworzysz.


To akurat celowe. Chciałam, by ich myśli mieszały się ze sobą, poza tym ogromnie zależało mi na zbliżeniu postaci Amy po to, by czytelnik poczuł do nią ogromną sympatię. Chciałam, by serce bolało na myśl o biednej dziewczynce tęskniącej za domem. Dlaczego teraz, a nie później? Po potem byłoby... za późno /static/img/forum/smilies/wink.png

Również dziękuję Meth za całą krytykę i komplementy. Mam nadzieję, że druga część sprawi, że trochę inaczej spojrzysz na poprzeplatane myśli i to, że po prostu musiałam je tak uporządkować /static/img/forum/smilies/smile.png

UWAGA!
Tekst zawiera elementy naruszające regulamin forum (opis i dialogi), z tego powodu jest znacznie OCENZUROWANY a w niektórych momentach nawet WYCIĘTY (zaznaczę w tekście gdzie dokładnie). Z tego powodu gorąco zachęcam do przeczytania całości TUTAJ!
i skomentowania jej na forum. Przepraszam za kłopot, mam nadzieję, że nie zniechęcicie się przez to /static/img/forum/smilies/wink.png
P.s mógłby mi też ktoś zdradzić, jak na eldaryi zrobić ładne wcięcie akapitowe? Bo te formatowanie tutaj tekstu to jakaś tragedia jest, co bym nie wstawiła, trzeba od nowa ustawiać, a i tak nie wygląda to za dobrze :<



https://i.imgur.com/BvfZRUD.png




Prolog – cz. II



     Zerwały się jeszcze przed świtem. Obca brutalnie wyrwała Amę z ciemności, targając jej wątłym ciałem.
     Ruszyły bez śniadania, po drodze wypijając jedynie po bukłaku wody zaczerpniętej rankiem z płynącej przez środek Puszczy rzeki Eblos.
Kobietę okrutnie dręczył ból brzucha. Czuła się tak, jakby wszystkie mięśnie i wnętrzności biły się z sobą o odrobinę energii, jaką mogłyby zaczerpnąć, gdyby dostała coś do jedzenia. Musiała jednak zadowolić się niewielką garścią czerwonych jagód zebranych po drodze. Były małe, z pomarszczoną skórką i żółtym, śmierdzącym środkiem, który przypominał zapach zepsutego mleka, ale miała tę pewność, że są jadalne. Cierpkie i gorzkawe, ale zjadliwe. Stanowiły tego południa ich jedyne źródło pożywienia. Ama zastanawiała się, czy jej nowa opiekunka nie mogłaby użyć miecza na plecach i zapolować na jakieś zwierzę, ale kobieta, jakby czytając jej w myślach, stwierdziła na głos:
     – Widzą nas. Czują, że coś jest nie w porządku. – Rozejrzała się w koło, marszcząc nos. – Widzisz tam? – Palcem wskazała na brązowo-czerwoną kałużę, zaledwie kilkanaście kroków dalej. – Krwawa biegunka. Srają pod siebie krwią – pokręciła głową i cmoknęła głośno – potem zastanawiają się, co im z dupy wylazło. Mózgi im gniją od wewnątrz. Jedyne co wiedzą, to to, że chce im się srać. I jeść. Więc jedzą to, co wysrały. Albo spijają. I tak w kółko – Westchnęła przeciągle. – Tutaj nie zapolujemy. Za duże ryzyko. Jak jedno jest chore, to i drugie będzie. Zjesz to i już możesz sobie wbić sztylet w serce. – Oderwała wzrok od gnoju i ruszyła przed siebie. – Nie mam ochoty opychać się własnym gównem.
     Ama nie śmiała więc pytać dalej. Grzecznie dreptała za wojowniczką, starając się nie narobić zbędnego hałasu mogącego przywabić ukryte stwory.
     Wczesnym południem, gdy słońce górowało wysoko na niebie, kobieta zarządziła postój. Idąc wzdłuż nurtu rzeki na wschód, miały wkrótce napotkać jej ujście i pójść jednym z rozgałęzień.
     – Spójrz. Jesteśmy gdzieś tutaj, o. – Wskazała punkt na mapie, mniej więcej w połowie wijącej się, niebieskiej linii. – Jak dobrze pójdzie, to za trzy, góra cztery dni powinnyśmy dojść do ujścia, tutaj. – Tym razem palec przejechał po linii i zatrzymał się w miejscu, gdzie łączyły się z nią trzy inne. – To są jej rozgałęzienia. Eblos to ta największa, z której piłyśmy dzisiaj wodę. Potem rozdziela się na trzy mniejsze, północną Adlę, wschodnią Freyę i południową Termę. Tutaj. – Wskazała na niebieską plamę wychodzącą z boku północnej rzeki. – To Oko Adli. Takie większe jezioro. Widziałaś kiedyś jeziora?
     Ama pokręciła główką. Nie licząc ich małej lepianki, sąsiadujących z nią pól i wzgórz, oraz małego miasteczka targowego, nie widziała za wiele.
     – To takie dziury pełne wody. Pływają w nich ryby i inne takie, co można upiec i zjeść. Albo niekoniecznie. Czasami mieszkają w nich… cóż, nie chciałabyś ich spotkać. – Wzruszyła ramionami. – Może to w sumie lepiej, jeziora cuchną. – Miała właśnie zwinąć mapę, gdy w połowie ruchu rozmyśliła się i odwróciła do siedzącej obok niej dziewczynki. – Ją też pewnie widzisz po raz pierwszy? W sensie, nie licząc tego, jak nią wywijałam przy naszym pierwszym spotkaniu?
     Ama przytaknęła, spoglądając na rozpościerający się przed nią świat uwieczniony na kawałku skóry. Była zaskoczona, zawsze sądziła, że jest dużo większy, wręcz nieskończony. Tymczasem wydawał się niesamowicie mały. I pusty, pomyślała.
     – No tak, czytać też pewnie nie potrafisz. Za mała jesteś. – Chciała dodać jeszcze „i zbyt biedna, by się kiedykolwiek nauczyć”, nie śmiała jednak wspominać dziewczynce o jej niskim pochodzeniu. W końcu sama do tego dojdzie. – Jak będziesz grzeczna, to wieczorem pokażę ci kilka miejsc. Może cię zainteresują.
     – Och, tak! – Ama uśmiechnęła się szeroko i klasnęła w dłonie. Pani skrzywiła się na ten niespodziewany wybuch radości, chwyciła materiał i schowała go do dużej, skórzanej kaletki przytroczonej do pasa.
     – Dobra, rusz się. Idziemy.
     Reszta popołudnia minęła im w milczeniu.
Dziewczynka widywała co prawda różne, dziwne i niebezpiecznie wyglądające zwierzęta schowane w krzakach, na drzewach i pnączach, wydawały się jednak omijać je szerokim łukiem, łypiąc jedynie groźnie okiem w ich stronę. One się nas boją, pomyślała – i zaraz cichutko zachichotała na tę myśl. Nieznajomej mogły się bać, z tym mieczem i ponurym spojrzeniem sprawiała wrażenie nieustraszonej, ale Amy? Boją się mnie, boją! Jakoś dziwnie rozchmurzyła się na tę myśl.
     Kobieta nie cieszyła się tak ja ona. Raz wspomniała ukradkiem, że wcale jej się to nie podoba, ale nie powiedziała dokładnie, co jej się nie podobało, a Ama nie dopytywała.
     Pnącza, na całe szczęście, w tej części lasu rosły wyżej i rzadziej. Podobno to znak, że niedługo przekroczą granicę Puszczy i wyjdą w sąsiednie stepy, tak przynajmniej zapewniała wojowniczka. Wkrótce, trzy, góra cztery dni, może krócej. I wróci do mamy.
Przechodząc między drzewami mała zauważyła, że trawa zrobiła się dużo dłuższa i mniej zielona, jakby spalona przez słońce, a w niej rosło kilka małych fioletowych, czerwonych i białych kwiatów. Spytała o nie.
     – To kawałek starego pola, jeszcze z czasów Pierwotnych Ludów. Zanim wyrósł tu ten gąszcz, ludzie mieszkali w tych okolicach i uprawiali ziemię. Dawno temu. – Chwyciła miecz i zaczęła nim przedzierać się przez trawę, wycinając dróżkę. W przerwach między zamachami wykrztusiła z siebie:
     – Nie wiadomo w zasadzie, jak ani dlaczego w mgnieniu oka wyrósł tu las. W zaledwie kilkadziesiąt lat… To chyba ma coś z magii. I to też. – Wskazała otaczające je morze traw. – Dziwota, że się zachowało. Powinno zdechnąć, jak pozostałe.
     Ama szła po ściętej trawie i czuła się jak w labiryncie, gdzie otaczały ją ściany roślin. Ich szelest przypomniał jej o domu, gdzie też w czasie zbiorów biegała w wysokiej trawie. Ale te pola różniły się od tych, które znała. Były bardziej szare niż zielone, nie łaskotały też jak te z wioski, ale drapały i drażniły skórę, po której chodziły zresztą maleńkie, skoczne robaczki. Nie śmiała ich strącić.
Przejście przez pole zajęło im dużo mniej czasu niż się spodziewała. To było w zasadzie poletko, maleńki skwer rosnący gdzieś w środku Puszczy. Wydawał się jej dziwnie znajomy, w trawie czuła się niezwykle bezpiecznie i ciepło. Po wyjściu z niej czuła, jakby cały świat ponownie otoczył ją swoją dzikością.
     Po kolejnych godzinach spędzonych na brnięciu przed siebie obca zauważyła, że Ama ani razu nie skarżyła się na głód, mimo że pierwszy i jedyny posiłek zdążyły zjeść rankiem, tymczasem słońce i niebo przybrały już barwy różu i czerwieni. Pomyślała, że mała pewnie przyzwyczajona jest do pustego żołądka, co z jednej strony wcale jej nie zdziwiło, z drugiej wzbudziło delikatne współczucie.
     Tak to już jest. Panowie obgryzają cielęcą kość, a biedni są wdzięczni, że mogą na to popatrzeć.
Prychnęła lekko pod nosem, przypominając sobie ostatnie bunty wieśniaków i tego, jak się skończyły.
Krwawą miazgą, bo jakżeby inaczej.UWAGA- WYCIĘTY FRAGMENT.
     Wszystkie te informacje dotarły do niej z opóźnieniem. Będąc w ciągłej podróży, unikała miejsc publicznych, w ostateczności udawała się na targi by uzupełnić zapasy. To na jednym z nich zaczepił ją pewien staruszek, najwyraźniej spragniony towarzystwa. Plótł trzy po trzy, tak że nie słuchała go i zajęła się oglądaniem ryb. Ale zainteresowała ją wiadomość o buntach na południu, powstaniach przeciwko szlachcie i władzy.
     – Ja ci powim, ze te bunta to to wresta pokazo, ze z maluckimi to tsza śe licyć!
     Zdziwiły ją słowa mężczyzny. Do tej pory nie zastanawiała się zanadto nad życiem chłopów, sama nigdy nie musiała pracować na roli. Nigdy wcześniej nie cierpiała też głodu, co zmieniło się, gdy opuściła rodzinne miasteczko. Zresztą, w jej stronach nigdy się nie skarżyli, skrajną biedę poznała opuszczając kraj. Nawet po Ataku Skorpionów piętnaście lat temu i złupieniu większości miast ubóstwo w Vissendorffie nie trwało długo. Ludzie utracili znacznie więcej niż srebro czy złoto.
     O wiele więcej.
Pokręciła głową, chcąc wyrzucić z niej natrętne myśli. Obraz staruszka zastąpiły drzewa i zieleń traw.
     Wieczorem kobiecie udało się rozpalić ognisko, choć zajęło jej to dobrą godzinę. Mogły przysiąść wygodnie z Amą i zjeść niezwykle skromną kolację złożoną z leśnych owoców i odrobiny szczawiu. Mimo to dziewczynka nie uskarżała się, wręcz przeciwnie, chciała odstąpić część swojej racji opiekunce i nawet wyciągnęła ku niej dłoń z jedzeniem, ale ta odtrąciła ją.
     – Weź je. Nie wiesz, kiedy znowu trafimy na coś zjadliwego. Jutro możemy nie mieć tyle szczęścia.
Posiliły się więc i tak, jak kobieta obiecała, rozwinęła mapę i poklepała miejsce obok siebie.
     – No chodź, nie gryzę.
Ama posłuchała. Nachylając się nad skrawkiem materiału, słuchała jednocześnie historii i tradycji różnych krajów. Nigdy nie sądziła, że jest ich tak wiele.
Spytała kobiety, skąd się bierze miód i który kraj ma go najwięcej.
     – Miód? A po co ci to wiedzieć? – burknęła. Jej wyraz twarzy świadczył jednak, że głęboko się nad czymś zastanawia. – Miodem zajmują się pszczoły. Najpierw zbierają pył z kwiatów, a potem łup! Miód gotowy! – Pstryknęła palcami. – Jak na pstryknięcie. A gdzie go najwięcej? No, tego to ci nie powiem, bo sama nie wiem. – Zmarszczyła czoło. – Może ja za głupia jestem…
Ama zaczęła wskazywać poszczególne krainy i pytała o nie, a Pani odpowiadała tyle, ile wiedziała, a gdy czegoś nie wiedziała, szeptała do siebie „ja chyba za głupia jestem…”.
Ama spytała w końcu, gdzie na mapie znajduje się dom Pani.
     – Ano tu. – Wskazała na kraj znajdujący się gdzieś na górze mapy. – A tak dokładnie to ta mała wysepka należąca do niego. Nazywa się Vissendorff. Kraj, nie wyspa. A ty wiesz, jak nazywa się twoja wioska?
Mała pokręciła główką. Tamta próbowała wypytać ją o najbliższe rzeki, góry, cokolwiek, co mogło mieć nazwę i spróbować mniej więcej rozeznać się, skąd pochodzi dziewczynka. Ale dziecina nie znała żadnych nazw, mówiła tylko o wodzie płynącej nieopodal, ale było to zdecydowanie za mało, by kobieta mogła poznać, skąd pochodzi dziewczynka.
Ama zdecydowała się też opowiedzieć o straganie miodowym i śmiesznym Panie.
– Stragan? W mieście? – zapytała. Ama kiwnęła główką. –
Ile tam jechałyście?
Nie potrafiła określić. Ani za pomocą godzin, ani za pomocą słońca.
     – Czyli rzeka i miasto… muszę pomyśleć. Opowiadaj dalej!
Wspomniała więc o sprzedawcy i o garnuszkach z miodem, a także o tym, że mówił w dziwnym, niezrozumiałym dla niej języku.
     – Jakim języku? Umiesz coś powtórzyć?
     – Baku…
To jedyne słowo, jakie zapamiętała.
     – Baku? Ha! – Wskazała na mapie Wyspę Słońca. – To bardzo stary język, jeden z najstarszych. Aarathański. Pochodzi z tej Wyspy. Aarath jest jego stolicą. Dziwnie, nie? Nazywać stolicę po języku, czy jakoś tak. – Uśmiechnęła się. – „Baku” znaczy „bóstwo”, coś na kształt naszego Stworzyciela. Powiedz, czy oprócz tego dziwnego straganiarza widziałaś kogoś jeszcze? Kto mówił jakoś inaczej?
Zamyśliła się.
     – Nie... Nie, nie widziałam.
Czyli sprzedawca-samotnik, daleko od ojczyzny...
Kobieta gwizdnęła przeciągle.
     – Cóż, dalej nie wiem skąd jesteś, Kozo. Ale miasteczko, o którym mówisz, musi znajdować się gdzieś na północ od Puszczy. Tak myślę.
Po czym szybko zwinęła i schowała mapę.
     – Koniec na dzisiaj. Możesz spać ze mną, jeśli chcesz. Żebyś nie zmarzła. – Rzuciła się na skrawek ziemi za nią, wcześniej odgarniając z niej jedynie drobne kamyki i gałązki. – Ruszamy dalej jeszcze przed świtem. Śpij smacznie, Kozo.
     Ama ułożyła się obok, niepewnie opierając głowę na prawym ramieniu kobiety. Gdy ta nie zdawała się mieć nic przeciwko, dziewczynka zasnęła, ukołysana dźwiękami lasu i pochrapywaniem swej protektorki.

***


     Trzeciego dnia dziewczynka stała się dużo śmielsza. Nie oddalała się zanadto, ale nie mogła oprzeć się łapaniu motyli, toteż często przystawała, by obserwować je z ukrycia i spróbować jakiegoś chwycić. Wypuszczała je i obserwowała, jak próbują wzbić się ponownie w powietrze. Wszystkie dwu- lub trzygłowe ze śmiesznymi, sterczącymi czułkami, ich skrzydła mieniły się różnymi kolorami, jedne piękniejsze od drugich. Czerwone, żółte, niebieskie, tyle motylów!
     Jeden z nich przysiadł na małym, żółtym kwiatku z czerwonym środkiem. Odleciał zaraz po przyjściu Amy, ale dziewczynce wcale na nim nie zależało. Skupiła się na kwiatku, powąchała go, a ponieważ pachniał całkiem świeżo i przyjemnie, zerwała i – pełna dumy – postanowiła wręczyć go kobiecie.
Schodziły właśnie z niewielkiego wzniesienia, gdy mała zebrała w sobie odwagę.
     Zatrzymała się, w obie dłonie ujęła grubą łodygę kwiatu i uniosła roślinę do góry, próbując podstawić ją niemal pod twarz Pani, co było niemożliwe, jako że dziewczynka była o ponad połowę mniejsza.
     – Proszę! Dla Ciebie! – powiedziała Ama.
Tamta zdumiała się nieco. Na krótką chwilę wstrzymała oddech, niepewna, co właściwie powinna zrobić. W końcu, sięgnęła po kwiat.
     – Em, ah… tak, dziękuję. – Nieelegancko wepchnęła go za pasek i wznowiła marsz. Ama długo jeszcze uśmiechała się pod nosem.
W końcu las zaczął wyraźnie rzednąć. Wojowniczka zapewniała, że jutro, najpóźniej pojutrze znajdą się na granicy i wyjdą z Puszczy. Ama podziękowała kobiecie, gdy ta wetknęła jej w ręce garść orzechów. Szły dalej, podjadając je po drodze.
     Mała postanowiła ponownie spytać opiekunkę o imię. Wcześniej robiła to już dwukrotnie, ale ta zbywała ją prychnięciem. Miała nadzieję, że teraz ta dziwna Pani polubiła ją dużo bardziej i odpowie.
Podeszła więc bliżej i chwyciła ją za rękę. Kobieta nie zdążyła zareagować, gdy Ama wyrzuciła z siebie:
     – Jak masz na imię?
Dziewczynka wystraszyła się nieco, gdy tamta się spięła.
Czekała na kolejne prychnięcie, zamiast tego obca westchnęła i wytarła pot spływający jej po czole.
Pociągnęła dziecko za sobą.
     – Ty se nie odpuścisz, nie? Imię… po co ci to wiedzieć? Imiona są głupie. – Schyliła się przed gałęzią. – I nietrwałe. Na przykład twoje. Zmieniłoby coś, gdybyś zamiast Amą była, powiedzmy, Leandrą? Albo Kozą? I ile to imię miałabyś nosić? Rok? Dziesięć? Pięćdziesiąt lat? I tak w końcu każdy o nim zapomni. – Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Jak ci nie powiem mojego imienia, to go potem nie zapomnisz, nie? Bo to najgorzej jest, jak się zapomina. – Zatrzymała się i spojrzała dziewczynce prosto w oczy. – Przeżyłyśmy razem Puszczę, a ty zapomnisz, jak miała na imię ta ona, co to wyciągnęła cię z krzaków i uratowała rzyć. Bo imiona są nieważne. – Ruszyła dalej. – Nieważne…
     Ama utkwiła wzrok gdzieś daleko przed sobą. Kobieta ciągnęła ją delikatnie, ale nie rozluźniła uścisku. Jej dłoń wydała się dziewczynce bardzo ciepła.
     – Ale ty znasz moje imię!
     – Oh, oczywiście, że znam, Kozo. Sama mi je zdradziłaś. – Pokazała Amie język. – I słusznie. Bo ja twojego nie zapomnę.


***


     Wieczorem nie miały już sił na rozpalenie ogniska. Wojowniczka przyciągnęła po prostu Amę do siebie i zaczęła pocierać jej ramiona.
     – Tak się rozgrzewa członki, jak ci marzną. Mocno, mocno pocierasz, szybciutko, w górę i dół. – Ama roześmiała się, gdy opiekunka, masując jej ramię, zaczęła stroić dziwne miny. – Oh, tak ci śmieszno? A to to co? Ha! Gęsia skórka! Zmarzluch!
     – Nie jestem zmarzuch!
Kobieta prychnęła głośno i powiedziała triumfalnie:
     – Ha! Zmarzluch, nie zmarzuch! Pewnie nie wiesz nawet, co to znaczy! – parsknęła – Zresztą, nieważne. Jak już z tobą skończę, będziesz czerwona jak pupa na mrozie, o! – Dumna ze znalezienia odpowiedniego porównania, wzięła się za pocieranie małej również na nogach i brzuchu. Dziecina omal nie popłakała się ze śmiechu, wojowniczka miała nadzieję, że dzięki temu chociaż przez chwile nie będą myślały o dręczącym je głodzie.
W końcu, zmęczone wybrykami, ledwo łapiące oddech, ułożyły się wygodnie.
     Protektorka kątem oka zerknęła na Amę. Czerwone policzki dodawały jej dziecięcej niewinności, ustka rozwarły się w dużym uśmiechu, ukazując rząd nierównych, małych zębów.
     Całkiem ładne straszydełko. Będzie prawdziwą pięknością jak dorośnie.
Ama od bardzo długiego czasu nie wspomniała nic o swoich rodzicach. Nauczyła się, że drażni to jej nową przyjaciółkę. Szukała jednak bliskości, ciepła i bezpieczeństwa, toteż przytuliła się do niej mocno.  Ta przygarnęła ją bliżej i życzyła dziewczynce „smacznych snów”.
Ama zasnęła. Kobieta, widząc jej spokojną twarz, rzekła tylko:
     – Przepraszam. No, za to wtedy. Że cię uderzyłam. –  pogładziła jej policzek. –  Nie chciałam. – Przymknęła oczy. Westchnęła cicho. – Nie chciałam, naprawdę…
     Usnęła z niewypowiedzianym na głos, kolejnym „przepraszam”.
     Dziewczynka wstała rankiem rześka jak skowronek. Biegała radośnie wkoło, pilnując, by nie stracić z oczu przyjaciółki. Skwar zdawał się jej nie przeszkadzać, korony drzew chroniły bezpośrednio przed słońcem, choć nie przed wilgocią i duchotą. Kobieta trzymała w wyciągniętych przed sobą rękach mapę i analizowała ją.
     Jesteśmy naprawdę blisko. Jeszcze dzisiaj… być może…
Zaniepokoiła się delikatnie. Zatrzymała się i zerknęła za siebie, gdzie zobaczyła Amę, klęczącą w trawie i obserwującą coś. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, krzyknęła pełna podekscytowania, gdy kolejny motyl przysiadł na dłoni.
     A może… gdyby tak…
Wojowniczka biła się z myślami. Odpychała je, ale te wracały ze zdwojoną siłą.
     Nie, nie mogę… A może mogę? Czy to źle?
Gwizdnęła na Amę, przywołała ją gestem i ruszyła dalej.
Mała podbiegła szybko, zdyszana.
     – Widziałaś, ile motylów? Złapałam kilka. Miały śmieszne głowy, wiesz? I każda wyglądała tak samo, kilka głów! – krzyknęła podekscytowana.
Kobieta, nie zwalniając kroku, mruknęła coś niewyraźnego w odpowiedzi.
     – Jak powiem mamie, jakie to się rzecza wydarzyły, to mi nigdy, nigdusieńko nie uwierzy!
     – Nie bądź głupia. Przecież nie ma takiego słowa.
     – Jest, jest! Moje! Wymyśliłam je chwilusię temu! – Wciąż dysząc, Ama pobiegła kawałek przed siebie. Włosy lepiły się do jej czoła, cała mokra była od spływającego po niej potu, ale zdawała się tym nie przejmować.
     – Jak od tego ciągłego pląsania dostaniesz gorączki, to cię zbiję tak, że cię w domu nie poznają! – krzyknęła za nią kobieta, uśmiechając się półgębkiem.
Zerknęła w górę. Słońce wisiało wysoko na niebie.
     To już naprawdę niedługo. Potem… potem najbliższa wioska... tak, tak. I wtedy…
Dobiegł jej uszu szczery, perlisty śmiech. Amę połaskotał w policzek jeden z liści ukradkiem zniesiony przez wiatr.
Dziewczynka zaczęła piszczeć i skakać w miejscu, gdy następne zatańczyły nieopodal powietrznego walca.
Kobieta przystanęła i przypatrywała się temu z daleka.
     Nie. Przecież mogę to zrobić. Pomóc jej.
Podeszła bliżej z bijącym boleśnie sercem. Coś targało nią wewnętrznie, wbijało się i rozszarpywało.
     Sprawić…
Uklękła tuż obok Amy, aby zrównać się z nią. Ta trajkotała jak najęta, ale kobieta nie słuchała jej, tylko w milczeniu obserwowała profil małej.   Przechyliła głowę i uśmiechnęła się.
    …by była szczęśliwa.



***


     Las zrzedł. Na swojej drodze napotykały już wyłącznie pojedyncze drzewa, i to w sporej odległości od siebie. Lada moment przekroczyć miały granicę i wyjść na sąsiednie stepy, gdzie po niecałym dniu drogi napotkają pierwsze osady. Kobieta postanowiła, że na jakiś czas zabierze ze sobą Amę. Na jak długi, tego jeszcze nie wiedziała, a przynajmniej nie chciała wiedzieć. Czuła się prawdziwą egoistką narażając tak małą tylko po to, by mieć przy sobie kogoś bliskiego, ale w głębi duszy cieszyła się z podjętej decyzji.
     W końcu, po wielu przebytych milach, dotarły do omszałej Skały Granicznej. Wysokością górowała nad nimi obiema, rzucała za siebie długi cień.
     – Spójrz, Kozo. Wyszłyśmy. – Kobieta odetchnęła głęboko, zmrużyła oczy i rozejrzała się, ale nie dostrzegła niczego podejrzanego. Ruszyła przodem, ponaglając dziewczynkę.
     Stepy w niczym nie przypominały Puszczy. Obrastała je długa, zielona, falująca trawa, wśród której dostrzec można było żółtawe, suche źdźbła. Wiatr wiał o wiele mocniej, powietrze wydawało się lekkie i nie tak kłujące jak w Puszczy, oddychały zdecydowanie swobodniej.
     – No, rusz się! Jak dobrze pójdzie, to jutro o tej porze zjemy prawdziwy posiłek. I kto wie… – rzuciła zaczepnie, nie odwracając się. – Może znajdzie się i trochę miodu?
     Ama rozpromieniła się i udała przed siebie. Przeszła kilka kroków, gdy nagle niewidzialna siła strąciła ją do tyłu. Zdziwiona, zebrała się w sobie i wstała, chciała pójść za kobietą, ale w linii, gdzie kończył się głaz, między nią a stepami pojawiła się dziwna, niewidzialna ściana. Przystawiła do niej dłoń, przypatrując się jednocześnie oddalającej wciąż sylwetce. Bariera mrugała złowrogo bladoniebieskim światłem. Dziewczynka uderzyła w nią pięścią, ale ta ani drgnęła, roztoczyła się po niej jedynie fala. Ama zaczęła krzyczeć.
     – Kozo, jak będziesz tak wrzeszczeć, to przysięgam, że zrobię ci z rzyci jesień średniowiecza, wiesz? Przecie coś zaraz nas może… – rzuciła głośno przed siebie Pani, odwracając się jednak zrozumiała, o co się rozchodzi. Zamarła. – Nie.
     Cofnęła się, przyspieszyła kroku. Przy każdym kolejnym mamrotała głośno „nie, nie”, czując, jak gniew i strach narasta w niej. Ostatnie kilka metrów przebiegła, rzuciła się przed ścianę i klękła na jedno kolano, przykładając dłoń do bariery. Ta bez sprzeciwu ustąpiła pod jej palcami, także kobieta swobodnie mogła przejść na drugą stronę.
     – Coś ty narobiła?! – Chwyciła Amę za ramiona i zaczęła nią potrząsać. Dziewczynka zaszlochała. – Co, co?! Masz klątwę! Głupia! – Kobieta rozeźliła się, wymierzyła podopiecznej policzek. Dziecina czknęła i rozpłakała się. – Nie przejdziesz! Nie… nie możesz!
     Ama, cała czerwona od płaczu i posmarkana, zakryła rękami twarz. Krzyczała „do mamy, mamy! Mamo!” tak przeraźliwie, że kobiecie nieomal serce nie pękło ze wstydu.
     Co ja wyprawiam… to nie jej wina.
     – Kozo… – wyszeptała. Przyciągnęła małą do siebie i objęła mocno. – Cholera, przepraszam. Nie… nie chciałam… nigdy nie chcę. Stworzycielu, co ja sobie myślałam… Amo… proszę…
Ama odtrąciła ją od siebie. Jej twarz wykrzywił brzydki wyraz, przebiegł po niej cień. Uśmiechała się. Spojrzała na nią krzywo, zwiesiła sztywno ramiona, przekrzywiła głowę i zmierzyła ją tępym wzrokiem. Oczy dziewczynki zabieliły się całkowicie.
Co do…
     – Nie dotykaj mnie.
Kobieta znieruchomiała. Wciąż na klęczkach, przysiadła ze zdumienia.
     – Ko…kozo?
Dziewczynka w dalszym ciągu nie spuszczała z niej wzroku.
Ani drgnęła. Bez słowa spoglądały na siebie.
     Nie… nie może być… to przecież…
     – Jesteś upierdliwa, wiesz? Wiesz, ile przez ciebie cierpiałem, wiesz? Wiesz? – Głos dziewczynki był całkowicie zniekształcony i stłumiony, jakby dobiegał zza ściany. Powoli przekrzywiła głowę na drugą stronę. – Wiesz, wiesz? Jak bardzo, jak bardzo cię nienawidzę, wiesz? – jej rozmówczyni dyskretnie sięgnęła po miecz na plecach. Z bijącym sercem zacisnęła dłoń na jego rękojeści. Czekała. – Jak bardzo ONA cię nienawidzi, wiesz? Jesteś złym, złym człowiekiem. Tak, tak bardzo złym, tak dobrze złym, oh, tak tak. To boli, wiesz?  Wiesz wiesz wiesz? – Dziewczynka uśmiechnęła się i przyszykowała do ataku. Druga wyciągnęła ze zgrzytem broń i zerwała się z miejsca. Stanęły naprzeciw. – Nie… niczego nie wiesz.
     Ama rzuciła się naprzód. Skoczyła wysoko, z jej ust wydostał się długi, ostro zakończony język. Pani osłoniła się ostrzem płasko skierowanym do góry, od którego odbiła się potworzyca. Ta wylądowała na plecach, wykręciła nienaturalnie tułów, w ten sposób, że członki jej przypominały raczej pajęcze, głowa zaś pozostała w tym samym miejscu, ale odwrócona.
     Amo…
W jednym momencie znalazła się przy pokrace i płynnym ruchem podcięła jej więzadła w nodze. Stwór zasyczał złowrogo, z rany zaczął wydobywać się śmierdzący zgnilizną dym. W mgnieniu oka powykręcane ciało znalazło się pod nią i wbiło zęby w lewą łydkę. Trysnęła krew.
Kobieta głośno wciągnęła powietrze, starając się nie dać bestii satysfakcji, trzonem uderzyła ją między oczy, kreatura cofnęła się i skrzywiła.
     Czym ty jesteś…
Podbiegła do dziewczynki i już miała się zamachnąć, gdy potwór uciekł w bok, odbił się od skały granicznej i wskoczył atakującej na plecy, rękoma otoczył jej szyję i przydusił. Wojowniczka wypuściła miecz i zacisnęła na nich dłonie, z trudem łapiąc oddech. Wbiła paznokcie w skórę potwora najgłębiej, jak potrafiła, ale nie wydawał się tym w ogóle przejmować.
Przed jej oczami zaczęły pojawiać się mroczki. 
     Umrę tu…
Zamiast tego pobiegła ze stworem do tyłu i uderzyła nim w pień drzewa. Potwór zasyczał, ale nie poluźnił uścisku. Uderzała więc z całej siły raz po raz, aż uszu jej dobiegł trzask łamanych kości. Wtedy też poczuła, jak stwór zsuwa się z ramion i pada pod drzewem.
Wciągnęła gwałtownie powietrze i padła na kolana, łapiąc się mimowolnie za gardło i dziękując w myślach Stworzycielowi za to, że postawił pień nieopodal.
Rozejrzała się za porzuconym mieczem. Zauważyła go  dalej, koło skały. Już miała podnieść się z klęczek, gdy kreatura ostatkiem sił sięgnęła ją i pociągnęła za kostkę. Z ust kobiety wyrwał się krzyk. Palcami próbowała wbić się w kawałek ziemi, gdy to nie pomogło, kątem oka spostrzegła leżący tuż obok kamień wielkości jej dłoni. Chwyciła go i wykręciła się na plecy.
Jednak w miejscu potwora ponownie zobaczyła przed sobą zapłakaną Amę, brudną i pociągającą nosem. Puściła swą ofiarę i skryła twarz w dłoniach.
     – Ma…mo! Gdzie… mamo! Papo!
Kobieta oniemiała. Zerwała się na równe nogi, zatoczyła, po czym upadła i tak już została. Siedząc na ziemi i spoglądając na dziewczynkę ani na moment nie straciła czujności.
     – Kim… czym ty jesteś?
Ama drgnęła na dźwięk jej głosu. Spojrzała na nią pełna żalu.
     – M… miałaś mnie zabrać do mamy! Obiecałaś!
Rozpłakała się. Jej drobnym ciałem wstrząsały gwałtowne torsje.
Siedząca naprzeciw niej otworzyła szerzej oczy. Zaczęła składać całość do kupy.
     Nie była głodna. Zwierzęta się jej bały. Nie mogła przekroczyć granicy…
Zbeształa się w myślach za swoją głupotę. Jak mogłam być tak naiwna?!
Ściągnęła brwi i przybrała kamienny wyraz twarzy. Zebrała się i stanęła przed dziewczynką.
     – Nie jesteś nią. – Otrzepała dół z ziemi wolną dłonią, po czym skrzyżowała ręce na piersi. – I nigdy nie będziesz. Jesteś ghulem.
Ama, zdezorientowana, próbowała wstać, kobieta jednak gestem nakazała jej zostać w miejscu.
     – Siedź. Nie zbliżaj się. Zresztą, i tak nie dasz rady. – Widząc strach w oczach dziewczynki, Pani z bólem odwróciła wzrok i mówiła dalej. – Przywłaszczyłeś sobie jej ciało. Nie twoja wina, taką masz naturę. Szkaradną. – Zmusiła się, by spojrzeć ghulowi w oczy. – A wiesz, co najgorsze? Wziąłeś też jej wspomnienia. I wiesz, co dalej? Wiesz, wiesz? – Uśmiechnęła się okrutnie, choć w głębi serca czuła, jak coś w niej pęka. – Oh, zatraciłeś się w tym! Myślałeś, że ty to ona! Jak paskudnie! I co, dobrze ci było? Że masz papę i mamę? Że jest ktoś, kto cię kocha? Że czułeś przez chwilę smak miodu na ustach? Oh, nie patrz tak na mnie!
Ghul, zdezorientowany, ponownie próbował się dźwignąć, ale uniemożliwiły mu to połamane kończyny.
     – Nie ruszaj się, nie skończyłam. Dziwi mnie, jak bardzo pomieszały się twoje światy. Z reguły ghule pożyczają sobie cudze ciała, ale ty… ile w niej tkwiłeś? Jak długo okupywałeś jej kości, co? – cmoknęła głośno. – Nieładnie. Jesteś jak pasożyt. Dlatego was tępimy. – Zrobiła kilka kroków w jego stronę, ten zasyczał złowrogo, ale nie ruszył się. Spojrzenie ghula wydawało się zdradzać, że i do niego dotarła prawda. Przyklękła tuż przed nim. – Teraz zginiesz.
Potwór wyszczerzył swe zęby i rozwarł mocno szczęki, ale nim zdołał cokolwiek zrobić, tamta zamachnęła się i uderzyła go kamieniem w głowę. Ten padł, ciągle wierzgając, usiadła więc na nim okrakiem i zaczęła okładać. UWAGA - WYCIĘTY FRAGMENT!  Po dłuższej chwili, dysząc ciężko, kobieta opadła na plecy obok nieruchomego ciała. Zmrużyła oczy przed słońcem i wciągnęła głośno powietrze.
     „jak masz na imię?
     Imiona są głupie.”

Pokręciła głową.
     „ale ty moje znasz!”
     Znałam je, znałam. To byłaś ty, prawda? Prawda, Amo? Amo, nie leż tak Amo chodź spójrz na motyle Amo jutro zjemy trochę miodu Amo i wspólnie spojrzymy w gwiazdy wiesz i będziemy razem tak razem je oglądały razem i już nigdy więcej cię nie uderzę bo tak naprawdę jestem złym człowiekiem i nie mogę patrzeć na twoje łzy Amo wiesz? Wiesz wiesz wiesz? Już nigdy nie chcę ich widzieć bo robisz się czerwona i brzydka i wyglądasz prawie jak ja ale to ty Amo więc nie leż tak tylko chodź bo to twoje kawałki jest ich tak wiele nie zbiorę ich do kupy dlatego proszę wstań bo nie chcę niczego żałować wiesz?
Jej ciałem wstrząsnął gwałtowny szloch.
     – Jestem Marla, do k**** nędzy! – krzyknęła, po czym rozpłakała się. Skryła twarz w zgięciu łokcia, drżąc przeraźliwie.
     „… bo ja nigdy cię nie zapomnę.”
   
***

     Ciało dziewczynki zniknęło, zostały jedynie pożółkłe kości. Marla, po opatrzeniu rany, zebrała je i zakopała pod drzewem. Zastanawiała się przy tym, kim naprawdę była dziewczynka i jak zginęła?
Ghule nie opętywały żywych istot, ich naczynie musiało być puste, martwe. Ten ghul wyglądał na zżytego z Puszczą, zapewne spędził w niej wiele lat. Czy to tu znalazł Amę? Zabłądziła? A może ktoś ją wyrzucił?
     Uznała, że to i tak niczego nie zmieni. Ama nie wróci. Nie mogła. Nie ma sensu się nad tym roztkliwiać. Lepiej, by o wszystkim zapomniała. Dziewczynki i jej imienia.
     Nazbierała garstkę czerwonych, maleńkich kwiatów i ułożyła na grobie. Chwyciła też wcześniej wyrzucony miecz i jego końcem wyryła na ziemi:
     Koza.
     Po czym odwróciła się i, utykając, ruszyła przed siebie.

Ostatnio zmieniony przez Natsuki (27-08-2021 o 08h19)


https://i.imgur.com/Ab3ckNC.png

Offline

#5 21-06-2021 o 18h30

Straż Absyntu
Methrylis
Pomocniczka Sylfów
Methrylis
...
Wiadomości: 1 234

No hej! Od razu przejdę do wyjaśnienia, o co mi chodzi z tymi akapitami. Posłużę się przykładami wyjętymi z I części prologu. Ale najpierw uwaga: tutaj formatowanie nie działa! Akapity tworzy się tylko za pomocą ręcznie wstukiwanych spacji! Więc albo spacje, albo wersy odstępu, ale o tym niżej.

Ogólnie, jak wspomniałam, akapity wyodrębnia się albo poprzez wcięcie w pierwszym wersie, jak np. tu:

Spoiler (kliknij, aby zobaczyć)


Albo jak tu: bez wcięcia, ale z wersem odstępu:

Spoiler (kliknij, aby zobaczyć)



Ty natomiast bardzo często mieszasz oba style akapitów i raz dajesz wcięcia, raz nie. Raz dajesz ostępy między wersami, raz nie. Tutaj też podam przykłady:

Pierwszy błąd: brak wcięć mimo wyraźnie wcześniej uciętego zdania świadczącego o tym, że teoretycznie w tym miejscu powinien powstać nowy akapit:

Spoiler (kliknij, aby zobaczyć)


Żółte pola to wolna przestrzeń po zdaniu, która sugeruje, że kolejne zdanie zostało rozpoczęte od nowego wersu — czyli powstał kolejny akapit. Wobec tego w tym miejscu [czerwone linie] powinnaś dać albo wcięcie, albo wiersz odstępu.

Co więcej, raz tak zrobiłaś, ale chyba na cztery zdania w jednym ciągu tylko jeden był zaznaczony wcięciem:

Spoiler (kliknij, aby zobaczyć)


Na czerwono zaznaczyłam miejsce, w którym zrobiłaś dobrze, bo po wyraźnym „urwaniu” poprzedniego zdania i przeniesieniu następnego do następnego wersu, wstawiłaś wcięcie. Ale dlaczego nie zrobiłaś tego w pozostałych zdaniach widocznych na screenie?

Potem przez większość czasu lecisz po prostu wierszem odstępu — i to on u ciebie sygnalizuje nowy akapit. Ale wtedy nie wstawiaj wcięcia w pierwszym wersie. Pokażę:

Spoiler (kliknij, aby zobaczyć)


Tutaj na zielono zaznaczyłam miejsca, w których jest ok — jeśli zastosowałaś wiersz odstępu, to wcięcia są niepotrzebne. Ale w dwóch miejscach je zastosowałaś i zaznaczyłam je na żółto — i tu ich nie powinno być. Prosta zasada: albo wcięcia, albo wers odstępu. Nie ma że jedno i drugie.

Jest tylko jeden wyjątek od tej reguły i sama o nim wspomniałaś: kiedy decydujemy się na same wcięcia w akapitach, możemy zastosować dodatkowo wiersz odstępu, gdy nagle przenosimy się w akcji o duży kawał czasu wprzód albo gdy nagle opisujemy akcję niezwiązaną z poprzednio opisywanym wątkiem. Podam przykład, taki na szybko wymyślony:

„     Meth popatrzyła na swojego kota z politowaniem. Chociaż jego futro naturalnie było białe, teraz bardziej przypominało paskundą mieszankę beżu, brązu i czegoś, czego dziewczyna nawet nie potrafiła zidentyfikować.
     — Gdzieś ty się tak umazał?! — spytała Meth z głośnym westchnięciem.
     — Miau — odpowiedział kot z wyraźną pretensją.
     Meth pokiwała ze zmęczeniem głową, po czym zabrała kota do kąpieli.

     — Mówię ci, tak było!
     — Niemożliwe…
     Meth i XXX stały właśnie na przystanku, czekając na busa. Meth zdążyła już opowiedzieć koleżance o bitwie kąpielowej z kotem, ale teraz miały ważniejsze rzeczy do omówienia: nowego kolegę z pracy, którego należało obgadać.


Widzisz — zastosowałam wcięcia w akapitach — po prostu pięć spacji — a wiersz odstępu zastosowałam dopiero wtedy, gdy nastąpił wyraźny przeskok w akcji.

Teraz natomiast widzę, że nie zastosowałaś dosłownie żadnego rodzaju akapitów. To źle, bo teraz ten tekst wygląda jak zlana ściana i nie wiadomo, gdzie się zaczyna nowa myśl, a gdzie kończy. Kończąc ten długawy wywód — po prostu zdecyduj się na jeden rodzaj akapitów, zamiast szastać jednym i drugim naprzemiennie ;]


DOBRA, A CO DO SAMEGO ODCINKA!


"Cierpkie i gorzkawe, ale zjadliwe.
Stanowiły tego południa ich jedyne źródło pożywienia." - czemu zdanie zaczynające się od "stanowiła" przeniosłaś do nowego akapitu? Obie części dotyczą jagód, więc powinny być zwarte w jeden akapit.

"ale kobieta, jakby czytając jej w myślach, stwierdziła na głos.
– Widzą nas" - tutaj po "głos" powinien być dwukropek, bo dialog to przedłużenie zdania, jako że zastosowałaś tam formę zapowiedzi. Tzn ostrzegłaś, że teraz bohaterka coś stwierdzi i przytoczyłaś niżej, co dokładnie powiedziała. Więc powinien tam stać dwukropek.

Kurcze, strasznie dziwne jest to przeskakiwanie w narracji, ale ok - jeśli to ma jakiś swój cel, to cierpliwie czekam, by dowiedzieć się więcej ;]

Ogólnie nadużywasz słowa "kobieta". Rozumiem, że na razie Ama nie zna imienia, więc trzeba opisywać główną bohaterkę inaczej, ale jest wiele innych epitetów. Towarzyszka, opiekunka, wojowniczka, obca, cokolwiek.

Ale to, za co na pewno trzeba cię pochwalić, to budowa postaci! Wiemy o nich bardzo mało, ale to wcale nie przeszkadza w odbiorze, a to też sztuka. Mnie nawet nie przeszkadza, że nie znamy imienia jednej z bohaterek - ale może to dlatego, że jestem obyta z tym zabiegiem i sama niekiedy go stosuję. Ale rzecz w tym, że różnice są znaczące: pani bezimienna to silny charakter, choć mam nadzieję, że nie pójdziesz w Mary Sue i nie zrobisz z niej takiej, co wie i umie wszystko. Ale na szczęście wątpię. Natomiast doskonale ci idzie opisywanie Amy - świetnie ci wychodzi ten kontrast między nimi oraz ta radosna, mimo wszystko dość swobodna dziecięca perspektywa Amy. Naprawdę super się to czyta!

"Wypuszczała je i obserwowała, jak próbują wzbić się ponownie w powietrze.
Wszystkie dwu- lub trzygłowe ze śmiesznymi[...]" - tutaj też nie rozumiem, czemu rozdzieliłaś te zdania, skoro powinny być zbite w jeden akapit, bo dotyczą tego samego i nie ma tu żadnej nowej myśli. A akapit to właśnie nic innego, jak nowa myśl.

Jeju, ten dar z motylka - ależ to było urocze /static/img/forum/smilies/big_smile.png

"Ama długo jeszcze uśmiechała się pod nosem," - tutaj kropa zamiast przecinka ;] I w ogóle naprawdę, to takie urocze, że ta jedna mała przyjemność tak tę dziewczynkę ucieszyła <3

" I słusznie. Bo ja twojego nie zapomnę." - aw.

Ooooch i nawet przeprosiła ją za uderzenie! No!, to rozumiem!

Aby jej pomóc? O kurcze, zrobiło się enigmatycznie i jestem bardzo ciekawa, o co z tą pomocą chodziło.

No i już mialam ją trzepnąć po glowie, że znowu tę małą uderzyła, ale tu, widzę, jeszcze lepszy się dzieja! Aż mi się skojarzyło z "Anią" Słonia :v



złamałaś mi serce tą Amą. Idę sobie stąd. :<<<<

Nie no, rozdział świetny! W życiu bym się takiej końcówki nie spodziewała, ale w takim razie jestem ciekawa, jak się będzie toczyła reszta akcji - bo z tego co widzę, to koniec prologu, więc teraz zacznie się "właściwa" akcja. No nic, czekam na resztę i pozdrawiam! ^^

Ostatnio zmieniony przez Methrylis (21-06-2021 o 19h23)


https://i.imgur.com/hoEOs1F.png

Offline

#6 22-06-2021 o 11h06

Straż Obsydianu
Divia
Debiutantka
Divia
...
Wiadomości: 138

Witam z powrotem :D

Na wstępie od razu powiem, że mój komentarz będzie odnosił się głównie do wersji nieocenzurowanej
Od razu może też zaznaczę, że nie jestem żadną sadystką, a jedynie uważam iż jeśli autor postanowił użyć takich, a nie innych opisów to były mu one po prostu potrzebne. To tak gwoli wyjaśnienia ;) A teraz przechodzę już do głównego wątku mojej wypowiedzi.


WOW. To było mocne.

Opisy ponownie jak najbardziej na duży plus. Nawet tej biegunki xD Ale tutaj moje zboczenie zawodowe koniecznie musi się dowiedzieć i ja sobie doskonale zdaję sprawę, że to fantasy, ale- ogólnie znane mi dwa przypadki fizjologicznego zjadania odchodów- króliki, u których nazywa się to koprofagią, gdzie te gryzonie po prostu żywią się poza normalnym pożywieniem właśnie swoimi odchodami (w żadnym razie biegunką) by "wydobyć", z bądź co bądź dalej w pewnym sensie pożywienia, jak największą ilość składników odżywczych. Drugim są samice psów (i wilków pewnie też) tylko, że one mówiąc kolokwialnie "sprzątają po młodych".
Wracając; jeśli zwierzę ma biegunkę to często jest też odwodnione i osłabione, i siłą rzeczy nie ma ochoty na jedzenie. Zwierzęta chore raczej się izolują i nawet jeśli cierpiały by nie wiadomo jaki głód to nie sądzę, by spożywały swoje odchody. Już prędzej, żyjąc w grupie, dopuściły by się aktów kanibalizmu, bo jednak zwierzaki głupie nie są i odchody takich drapieżników wartości odżywczej już nie mają ;] I wybacz mi proszę obrzydliwość tego wyjaśnienia(?), ale mówię, dla mnie to już stało się w pewnym sensie normalne jeśli w ogóle można to tak ująć „ಡωಡ„
To tak tylko jako ciekawostka i zwyczajnie jestem ciekawa, czy ten opis miał po prostu urozmaicić fabułę.

Muszę Cię mega pochwalić za nazwy rzek- świetnie i przede wszystkim bardzo naturalnie brzmią. Tak samo to jezioro- Oko Adli. Duży plus za pomysłowość.

Dobra, przejdę od razu do tego, co ciśnie mi się na język od czasu, gdy skończyłam czytać- ŻE CO?! Jak mogłaś mi zabrać tą małą, hę? Nieee T╭╮T Chociaż tyle, że przynajmniej Marla ( ͡° ͜ʖ ͡°) się jej nie pozbyła, a powiedzmy to wynik splotu różnych wydarzeń. Szkoda dziewczynki, ale cóż, życie przemija, jedni odchodzą, drudzy przychodzą i tak to już jest. Mimo wszystko będę ją miło wspominać.

Wrócę jeszcze na chwilę do opisów, tym razem nie otaczającego świata, co poskromienia buntu wieśniaków i walki z ghulem. Już przy tym pierwszym pożałowałam, że zaczęłam czytać tą wersję ze względu na opis dokładny do bólu. Naprawdę nie wiem jak Ty to robisz, ale kurde bela czytając Twoje opisy widzę dokładnie wszystko, o czym czytam, a nie powiedzmy mam pobieżne wyobrażenie na podstawie opisów. Dosłownie mogę usłyszeć krzyk osieroconych przez krwawą masakrę dzieci i owdowiałych kobiet. Nie wiem, co tu jeszcze dodać, oby tak dalej!
Co do walki to też do żywego (czy to odpowiednie słowo?) zilustrowałaś jej przebieg, nie mniej czytając już tak pobieżnie ocenzurowaną wersję doszłam do wniosku, że jednak pełna opcja brzmi znacznie ciekawej. Mimo swojej drastyczności dopełnia ona całą fabułę i jest po prostu jak kropka nad 'i'- bez niej czujesz jakiś niedosyt, wiesz, że czegoś tutaj brakuje.

Dobre zakończenie z punktu widzenia oczekiwania na dalsze części. Zamknęłaś pewien rozdział w życiu Wojowniczki, dzięki czemu nie będę siedziała jak na szpilkach w oczekiwaniu na kolejne części. Nie chcę żeby zabrzmiało to źle- czasami (nawet ja tak robię) rozdziały kończą się w kulminacyjnym momencie i czytelnik nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Nie jest to złe zagranie, bo podsyca ciekawość i poniekąd zmusza odbiorcę do wyczekiwania na ciąg dalszy, czasem jednak warto- jak w tym przypadku- zakończyć coś by potem ruszyć ponownie z kopyta.

Druga część prologu mimo smutnych momentów bardzo mi się spodobała. Oczywiście wyczekuję niecierpliwie pierwszego rozdziału, w którym mam nadzieję znaleźć taką samą dawkę wrażeń :D Weny życzę!

Ostatnio zmieniony przez Divia (22-06-2021 o 11h07)


free hugs (づ^▽^)づ。・:*:・゚’☆

Offline

#7 08-07-2021 o 19h26

Straż Absyntu
Natsuki
Żołnierka Straży
Natsuki
...
Wiadomości: 545

Wpadam do Was z nowym rozdziałem. Wyszedł trochę krócej, niż zamierzałam (niecałe 10 stron, aż siebie nie poznaję :<), ale uznałam, że tak będzie lepiej. Całość jest też nieco bardziej, można powiedzieć, humorystyczna? Sama nie wiem, ale na pewno jest nieco lżejszy w odbiorze od poprzednich części. Uznałam, że niewielka zmiana klimatu dobrze zrobi, mam nadzieję, że będzie się dobrze czytało.

Ponadto, po raz pierwszy w życiu wzięłam się za układanie pieśni biesiadnej. Nie mam pojęcia, jak to wyszło i miałam spory dylemat, czy to tutaj zamieszczać. Na co dzień piszę własną lirykę, ale to było dla mnie coś całkiem nowego. Chętnie poznam waszą opinię, jaka by ona nie była. W ostateczności można usunąć i udawać, że coś takiego nigdy nie wylazło spod mojej ręki XD

odpowiedzi do komentarzy


UWAGA! ROZDZIAŁ ZAWIERA SCENY PODLEGAJĄCE CENZURZE! JEŚLI CHCESZ PRZECZYTAĆ CAŁOŚĆ, ZAPRASZAM TUTAJ!!!
A tymczasem, zapraszam do czytania!



https://i.imgur.com/BvfZRUD.png



Rozdział I





     Karczma nie wyglądała na najczęściej odwiedzaną. Prócz Marli znajdowali się w niej niemal wyłącznie sami mężczyźni, wszyscy spoceni i z czerwonymi nosami, trącający się nawzajem glinianymi kubkami i raz po raz podnoszący głosy, tocząc ze sobą bitwę o najlepszą – w ich mniemaniu – historię tego tygodnia. Piwo lało się strumieniami, kilkukrotnie widziała już krzątającą się w pobliżu towarzystwa żonę karczmarza, nieudolnie próbującą wyrzucić przemokłe sitowie i wysypać nowe. Pod koniec dnia odpuściła sobie i siadła w kącie, popijając wraz z nimi i dokazując, jak to kobiecie nie przystoi. Marla, zatrzymując się tu na nocleg kilka dni temu nie sądziła, że zostanie na tak długo. Gdyby nie szalejące na dworze sztormy i potężne wichury, najprawdopodobniej w ogóle by tam nie zajrzała, tymczasem musi tu tkwić, dopóki niebo nie rozpogodzi się, a jej zostanie dość pieniędzy na kolejną noc. Jedynymi gośćmi, jak zdążyła już zauważyć, byli mieszkańcy wioski, dlatego też każdy z każdym się znał i poruszał w rozmowie dobrze znane tematy, głównie związane z rolnictwem, domem i polityką, a przynajmniej tej jej części dotyczącej ich stanu, jako że wielu z nich nie wiedziało nawet, kto obecnie zasiada na tronie. Na nią zwracała zresztą szczególną uwagę, raz nawet przysiadła się i postawiła wszystkim po porządnym kufle ciemnego, mocno gorzkiego piwa, byleby szybko rozplątać im języki.
     – Na południu bunta! Palą, ile wlezie, rąbią, ile wlezie, kradną ile wlezie. I zdziwieni, że się wzięli podnieśli i skrzyknęli. Są jak dzieci, mówię ci. Nasrają pod siebie i nie wiedzą, czemu śmierdzi.
     Po czym mężczyzna klepnął Marlę potężną ręką po ramieniu i pociągnął duży łyk ze swego kufla, trzęsąc przy tym podbródkami. Jako jeden z nielicznych z towarzystwa z całą pewnością nie wyglądał na kogoś, kto mógł cierpieć głód, patrząc z daleka przypominał niezwykle wielkie, czerwone i spocone zwierzę. Miał największe pole, cieszył się najlepszymi zbiorami i prowadził osobisty handel z jedną z gildii kupców w odległym o kilkadziesiąt mil mieście, wielu mogło mu zazdrościć. Miał jednak słabą głowę do alkoholu, co Marla skwapliwie wykorzystała, podsuwając mu pod nos kolejne kubki z trunkiem i słuchając dalszych opowieści.
     Ale tego dnia usiadła nieco z boku, samotnie pochylając się nad rozłożoną mapą i analizując ją. Drewniany stolik chybotał się nieco, w paru miejscach zjedzony przez spuszczele, ale nie narzekała. Miała chwilę spokoju, którego tak pragnęła. Na wszystkie machania rękami w jej stronę grzecznie odmachiwała i tłumaczyła się bólem głowy. Karczmarka przyniosła więc zaparzone zioła, a Marli zaraz zrobiło się głupio, nie miała jednak odwagi przyznać się do kłamstwa, grzecznie przyjęła napar i podziękowała.
     Gospoda śmierdziała potem i czymś słodkawym, co przywodziło jej na myśl stęchliznę, na przestrzeni kilku dni zdążyła się jednak do tego przyzwyczaić, a nawet polubić. Panowała tu całkiem miła atmosfera, wszyscy zdawali się znać jak łyse konie i nie mieli przed sobą nic do ukrycia, tak przynajmniej sądziła. Jak było naprawdę, nie zamierzała dociekać. Nie chciała też zwracać na siebie zbytniej uwagi, rozpytała kilku z bywalców o jakieś zlecenia, ale nikt nic nie wiedział, pozostało więc tylko czekać na koniec burzy i wznowić marsz. Z chęcią zatrzymałaby się na o wiele dłużej, nie miała nic przeciwko mokremu sitowiu czy zbyt nachalnym mieszkańcom, póki jej żołądek nie kurczył się z głodu a w izdebce miała ciepło i na tyle przytulnie, na ile umożliwiało to spanie na słomie czy gryzące w czasie snu szczury. Nie licząc paru aspektów, czuła się tu niemal jak w domu.
     Wczorajszego południa do oberży zawitał wędrowny ministrel. Chcąc schronić się przed deszczem, a nie mając w zanadrzu nawet miedziaka, zaproponował swoje usługi, ku uciesze gawiedzi. Od tamtej pory mężczyzna niemal nie zsiadał z małego stołka usytuowanego w rogu i przygrywał na podniszczonej latami lutni. W czasie przerw przepłukiwał gardło najcieńszym piwem i przyłączał się do mężczyzn, aż w końcu wszyscy, w jeden głos zaczęli wyśpiewywać ulubione pieśni, każdy swoją. Marla uśmiechnęła się pod nosem, a nawet sama zaczęła coś nucić, gdy karczmarz odezwał się głośno:
     – Li to, spokój! Bo już sam nie wiem, co mi w duszy graj! Decydujta! – Podniósł rękę, odczekał, aż wszyscy się uspokoją, po czym kontynuował. – Ja proponuję „Najświętsze góry Marijanny”!
     – Głupiś! – odrzekł inny, starzec z małymi, zmrużonymi oczkami i wysuniętą szczęką. – Dość mam słuchania o cyckach jakiejś królewskiej pi***. Śpiew coś konkretnego, ministrelku! „Łzy pirwszej dziewicy” prosim!
     – A gdzie druga, hę? – parsknął siedzący tuż obok karczmarza. – Zanim dojdziemy do trzynastej, wszyscy tu szczeźniemy jako jedno. Daj coś krótkiego, żeby zasnąć miło. „Dwa kufle w jej oczach” będzie w sam raz.
     Od słowa do słowa, po głębszych przemyśleniach i następnej kolejce, wspólnie zdecydowali się na „Pacholę-cielę”. Marli pierwszy raz obił się o uszy tytuł, toteż z zaciekawieniem przypatrywała się przygotowującemu do gry ministrelowi, a gdy ten przysiadł na stołku i zmrużył oczy, wiedziała, że lada moment pomieszczenie wypełni się muzyką. Chwilę później, z gardła mężczyzny popłynął słodki głos:



Gdy

dawne wieku temu

smoki po niebie suwały

narodził się pachół –

niemowlec niespodziewany.

Mamuńka mu prędko

członeczki przyozdobiła

i widząc te ocza

pacholim-cielem oczciła.



Pacholę

wianeczki dziawczynek

niszczyło,

plwało na ludzi,

jawno z nich szydziło.

Poty z nerwicy

zjęły czoło matki,

widząc, jak to cielę,

w złego idzie śladki.



Rosło że

dziecię, problemów

nie mijało

i w starszym swym wieku

te słowa powiedziało:

„zwę się mężem zacnym!”

wyruszyło tak w wojnę

siekąc, rąbiąc, paląc

wszystkie kwijaty polne.



W końcu swym żywota

przeklnął wszytkie losy;

wreszta się zjawiła

czarna dama z kosy.

Uczcie się wszystcy

z tej pieśni rachować,

by sobie na starość

cieląt nie wychować!




     Na końcu wspólnie wznieśli wesoły okrzyk, zerwali się z miejsc i ruszyli w taniec. Kilkoro z nich podeszło do Marli, ale ta wymówiła się rzekomym bólem głowy, więcej więc nie próbowali. Zamiast na towarzystwie, dziewczyna skupiła się raz jeszcze na mapie, podpierając brodę rękami.
     Daleko. Wciąż za daleko.
     Ponadto niepokoiły ją bunty, o których wspominał jej kiedyś staruszek, a które potwierdzili mieszkańcy. Sądziła, że minęło wystarczająco dużo czasu, by zdusić powstanie w zarodku, tymczasem chłopi wychodzili na place coraz częściej i chętniej. Dziwiło Marlę, że mimo porażek i krwawych ofiar wciąż znajdują w sobie siłę do walki. Są, co prawda, dużo liczniejsi, ale jak daleko mogą zajść z motyką czy pługiem? Choć, z drugiej strony, są jeszcze sierpy, a nawet siekierki. W zasadzie, jak mawiał jej nauczyciel: Nieważne czym ani jak walczysz. Ważne, abyś się nie zapominała o co. Nie wiedzieć czemu, Marli przebiegł dreszcz po plecach. Odsunęła od siebie natrętne myśli, dopiła napar, zwinęła mapę i udała się do pokojów.
     Tam też rozebrała się, żałując, że karczmarka nie miała w zanadrzu żadnej balii. Marla wyraźnie czuła swój odór, ubiór pozostawiał wiele do życzenia, w wielu miejscach przetarty i upstrzony plamami potu, krwi i ziemi. Niemal zdążyła zapomnieć, jak to jest być czystą i pachnieć lawendą, której Missa zawsze dodawała do kąpieli. Na wspomnienie o elfce poczuła ukłucie w sercu, toteż szybko wyrzuciła ją z głowy. Zamiast tego położyła się na kupce siana, podkładając pod siebie zdjęte wcześniej odzienie, przykryła się szczelnie płaszczem i zasnęła, zasłuchana w uderzający w ścianę deszcz i dudniące w oddali grzmoty.



***


     Rankiem zbudził ją śpiew ptaków. Zwiastował koniec burzy i na tę myśl odprężyła się nieco. Za długo siedziała bezczynnie, podczas gdy kolejni ludzi ginęli lub siłą zostawali wciągnięci do niewoli. Każdy kolejny, zmarnowany dzień niósł ze sobą nowe ofiary, których Marla tak bardzo chciała uniknąć. Zerwała się z posłania i otworzyła na oścież okiennicę. Przywitał ją chłód rześkiego poranka i kryjące się za białymi chmurami słońce, toczące bitwę o dominację. Kobieta wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je, przymykając oczy. Skorzystała z nocnika, myśląc o wczorajszym wieczorze i nocy, podczas to której spała zaskakująco dobrze, choć jednocześnie miała wrażenie, że słyszała lub widziała coś, czego nie powinna. Wciąż się wypróżniając, przetarła zaspane oczy rękami, rozmasowała skronie i ziewnęła głośno, czując, jak siły powoli i stopniowo wstępują w nią. Gdy skończyła, wciągnęła na siebie pożółkłą od potu, lnianą koszulę i przewiązała ją skórzanym paskiem, po czym chwyciła kaletkę i przytroczyła do niego, założyła dół, zasznurowała wysokie obuwie i narzuciła wiązany w talii, wygryziony gdzieniegdzie ciemny, wełniany płaszcz. Rude loki spięła niedbale w niski kok, nie przejmując się nawet ich rozczesaniem, przepłukała jeszcze usta wodą z miętą znajdującą się w glinianym naczyniu obok wyjścia, założyła na plecy pochwę z mieczem i wyszła.
     Zamówiła kawał ciepłego, świeżo wypieczonego chleba z masłem i słoniną, do popitki biorąc kufel mocnego piwa z gęstą pianą. W ten sposób oskubała się niemal ze wszystkich pieniędzy, ale nie żałowała. Chleb smakował wyśmienicie, palce lepiły jej się od spływającego tłuszczu, a trunek podziałał jak lek na rozdygotane nerwy. W planach miała jeszcze wydać ostatnie monety na skromny zapas na drogę, karczmarka skwapliwie więc zabrała się za ugniatanie nowych porcji. Oprócz Marli znajdowało się jeszcze trzech czy czterech innych mężczyzn, siedzących przy wyjściu i rozprawiających o czymś skrycie, pochylając się nawzajem i wysłuchując szeptów. Z ciekawości odwróciła się na miejscu i zerknęła na nich, ale nie mogąc usłyszeć niczego ciekawego, wróciła do posiłku. Trzymając w dłoni ostatni kawałek pieczywa, przetarła nim gliniany talerz z tłuszczu i wrzuciła do buzi, dopiła piwo i wstała z miejsca z kuflem w jednej, misą w drugiej ręce, gdy drzwi gwałtownie otworzyły się z przerażającym zgrzytem, niemal odbijając od ściany, a w progu stanął niższy od niej, czarnowłosy elf. Uśmiechał się kącikiem ust, skrzyżował ręce i – nie spuszczając z Marli wzroku – zawołał głośno przed siebie:
     – Znalazłem cię, mój drogi przyjacielu! Wygląda na to, że wygrałem!
     To, co wydarzyło się później, wydało się dziewczynie jakby rozegrane, w następującej po sobie, ustalonej sekwencji. Ze stołu obok wejścia, przy którym siedzieli mieszkańcy, zerwali się dwaj mężczyźni, wołając jednocześnie „Elf! To elf!” i „Rusz się, pomóż nam!” wykrzykiwane w stronę Marli. Wypuściła z rąk gliniane naczynia, a te roztrzaskały się i rozsypały odłamkami po ziemi, chwyciła położony przy stole miecz i wyciągnęła go z pochwy, ale wszystko to działo się stanowczo zbyt wolno. Nim się zorientowała, jeden z mężczyzn wrzasnął przeraźliwie i opadł na podłogę UWAGA WYCIĘTY FRAGMENT Czuła bijący od niego strach i kwaśny odór moczu. Drugi z nich, widząc, co spotkało jego sąsiada, cofnął się przed wymierzonym w niego długim, smukłym i obosiecznym sztyletem. Z twarzy elfa ani na moment nie zniknął kpiący uśmieszek.
     Marla jakby zamarła. Trzymając przed sobą w obu dłoniach miecz nie wiedziała, czy lepiej jest zaatakować, czy czekać. Podświadomie czuła jednak, że obcy zna się na rzeczy dużo bardziej niż ona potrafiłaby przyznać. Pozostali mężczyźni siedzieli na miejscach, szeroko otwierając oczy i nie dowierzając temu, co widzą.
     Do pomieszczenia wbiegła przestraszona karczmarka wraz z mężem. Miał z sobą nieco uszczerbiony tasak, widać było jednak, że nie jest najlepszy w wojaczce. Zagrzmiał więc:
     – Wynocha! Wynośta się! Elfi czort, precz i nigdy nie wracaj! – Nie widząc jednak żadnej reakcji przybysza, karczmarz podniósł broń. – No, wynocha! Bo cię zara…
     Elf, stojąc do nich bokiem, odwrócił się. Uśmiechnął się, tym razem szeroko i radośnie, skłonił i rzekł lekkim tonem:
     – Oh, wybaczcie! Poszukuję mojego drogiego przyjaciela, zapewne często odwiedza wasz przybytek. Tak, jestem tego w zasadzie pewien. – Wyprostował się, wyjął z kieszeni czyste, białe płótno i niespiesznie przetarł nim skąpany we krwi nóż. Nikt z obecnych nawet nie drgnął, czekając na rozwój wydarzeń, oprócz rannego chłopa, który wybiegł w pośpiechu i wołał o ratunek. – Moje maniery pozostawiają wiele do życzenia, do czego się przyznaję i stokrotnie przepraszam. Nie pozwolę, by twoje podłogi skalało więcej krwi, niż to naprawdę konieczne, gospodarzu. – Pozbył się ostatnich smug, aż sztylet wyglądał niemalże jak nowy, po czym schował materiał z powrotem. – Wracając, czy któreś z was nie widziało przypadkiem mojego cennego towarzysza? Spotkałem go wczoraj wieczorem w pobliżu tej oto gospody i odczuwam głęboki żal, że nie miałem okazji poznać go bliżej…
     – A krowa na rowie mnie obchodzi, co czujesz, elfie! Nikt mnie tu ni będzie nikogo atakował! Zabieraj swoją elfią gębę i ni przyłaźże mi tu!
     Elf roześmiał się głośno i w jakiś niepokojący sposób. Marla szykowała się do skoku, ale za nią rozbrzmiał głuchy dźwięk spadającego z półek pieczywa i mamrotane głośno przekleństwa. Odwróciła się, a w jej ślad poszli pozostali.
     – Oh, a więc tu się ukryłeś, przyjacielu! Doprawdy, pomysłowy z ciebie człowieczek!
     Elf podszedł do leżącego za stołem na drugim końcu sali wieśniaka, próbującego niezgrabnie wytoczyć się z kryjówki. Marla rozpoznała w nim tego samego mężczyznę, który wczorajszego wieczoru życzył sobie „Łzy pierwszej dziewicy” do zagrania. Małe, świdrujące oczka szukały pomocy wśród towarzyszy. Nikt jednak nie kwapił się, by mu jej udzielić.
     – I jak się dzisiaj czujemy? Najadłeś się do sytości? Ze zdrowiem wszystko w porządku? Wyspanyś? – Elf zachichotał cichutko. – Oh, z tym ostatnim może być problem, prawda, mój mały przyjacielu? Myszkowanie w środku nocy musi być niewątpliwie bardzo męczące. Nie, żebym wiedział, co mówię. Słyszałem tu i ówdzie. – Staruszek próbował osłonić się przed spojrzeniem spiczastouchego, ale nie był w stanie odeprzeć jego nagłego ataku. Poczuł aż w trzewiach wymierzonego mu kopniaka. Padł bokiem na ziemię i omal nie zadławił się śliną. Elf przykucnął, spojrzał mu prosto w twarz i uśmiechnął się. – Wybacz, przyjacielu. Czasami mam pewne problemy z nogami, przykurcz mięśni, jak stwierdził jeden medyk. Zdaje mi się jednak, że masz coś, co należy do mnie. I nie tylko, jak zakładam. Wiele, wiele cosiów.
     Chwycił spod poły płaszcza kolejny, mniejszy już nożyk myśliwski i zbliżył go do piersi leżącego. Marla nie wytrzymała. Podbiegła do mężczyzny i pociągnęła za ramię, zmuszając, by na nią spojrzał.
     – Zostaw go. Nic ci nie zrobił. No, nie fizycznie. – Zwolniła uścisk. – Jeśli chcesz przelewu krwi, wyjdźmy na zewnątrz. Zmierz się z kimś, kto potrafi dobyć miecza. – Uśmiechnęła się paskudnie, mając nadzieję, że nie wyczuł w jej głosie targających nią wątpliwości. – Zmierz się ze mną.
     Elf nawet nie drgnął, choć w jego oczach tańczyły wesołe iskierki. Ruchem tak szybkim, że Marla nie zdążyła nawet zareagować, przeciął koszulę starca, a spod niej wytoczyła się grubo nabita monetami sakwa, kawałek skóry zwiniętej w rulon, garść luźnych miedziaków, osełka do ostrzenia i jedwabna chusta. Dziewczyna zamarła. Jej wzrok spoczął na czymś szczególnym.
     – To… moja mapa.
     Podniosła z ziemi materiał i przypatrywała mu się w milczeniu. Nie mogąc znaleźć odpowiedzi, zwróciła się do starca:
     – Jak… kiedy?
     – Gdy spałaś, zapewne. Jak widzisz, moja sakiewka również sama się tu nie wprosiła – odpowiedział jej elf. Schował prędko pieniądze, a także pozostałe rzeczy, o których Marla była pewna, że nigdy do niego nie należały. Uśmiechnął się szeroko, podczas gdy leżący pod nim mężczyzna dygotał przeraźliwie. Karczmarz widząc, o co rzecz się roznosi, przegonił z gospody pozostałą klientelę, żonie nakazał posprzątać po zamieszaniu, a sam podszedł do kobiety i kucającego obok niej przybysza.
     – Wy, wy dwoje. Zabierać mnie się stąd. Ni chcę tu widzieć żadnej walki, krwi ani niczego wincej, bo was wypatroszę i powsadzam wam w te brudne zadki kije tak, że wam uszami wyjdą. Dziewczyno, tam masz swoje jedzenie. – Palcem wskazał Marli leżące na ziemi, czerstwe bochny. – Zabieraj je i już was ni ma. I na swoje własne oczy wincej was widzieć ni chcę!
Po czym zniknął w sieni. Elf cmoknął z przejęciem.
     – Aj, wielka szkoda. Piwo tu mają przednie. – Przybliżył nożyk do gardła złodzieja. – To co, jakieś ostatnie słowa, mój przyjacielu?
     Mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale wydał z siebie jedynie głośne, jednoznaczne burknięcie, które wydać mogły tylko poluźnione zwieracze.
     – Hm, mógłbyś się wysilić na coś lepszego. Choćby „nienawidzę elfów” czy „jaki gładki ten mój oprawca”. Nie, żebym już tego nie słyszał. Tego o elfach. – Uśmiechnął się. – Na to drugie wciąż czekam. Przekonany jestem, że padnie z ust pięknej wdowy. Po tym, co już z nią zrobię, rzecz jasna. Tymczasem…
     – Dość.
     Odwrócił głowę w stronę dziewczyny, jakby dopiero przypominając sobie o jej istnieniu.
     – Dość? Przypomnij mi, promyczku, czy on ciebie też przypadkiem nie okradł? Jeśli go zostawimy, zaraz oskubie całą wioskę.  – Wzruszył ramionami. – Nie, żeby mnie to obchodziło. Ale twoje kruche, niewieście serce może tego nie znieść.
     – Moje serce ma się dobrze, dziękuję. Powiedziałam, żebyś go zostawił. To stary głupiec, nieszkodliwy. Chcesz brudzić sobie ręce krwią wiejskiego złodziejaszka?
     Zdawało się, że sztyleciarz myśli nad czymś intensywnie.
     – To może chociaż język? Wiesz, żeby nie paplał. Z reguły nie oszczędzam swych ofiar. – Parsknął. – Oto, co kobieta może zrobić z mężczyzną!
     – Nie.
     Zastanowił się.
     – Ucho?
     – Nie.
     – Oh, to może chociaż po paluszku z obu rąk?
     Marla schowała mapę i skrzywiła się na samą myśl.
     – Nie. Żadnego cięcia. Po prostu go zostaw. Spójrz na niego. – Głową wskazała na starca, ledwie żywego, leżącego we własnym gównie i z wyraźnymi objawami szoku. – Wystarczy mu. Myślę, że to sobie zapamięta.
     Elf westchnął przeciągle, podniósł się i stanął z Marlą twarzą w twarz, choć zmuszony był nieco ją unieść. Kobaltowe oczy wbił uważnie w jej ciemnobrązowe, jakby chciał przejrzeć ją na wylot. Dziewczyna przybrała kamienny wyraz.
     – W porządku. Ale jesteś mi winna przysługę.
     Zachłysnęła się.
     – Na Stworzyciela, jaką przysługę?! 
     – Po pierwsze – odrzekł, wyciągając ku górze wskazujący palec. – Dzięki mnie odzyskałaś mapę. Zakładam, że była ona dla ciebie ważna, skoro odetchnęłaś chowając ją z powrotem. Po drugie. – Do duetu ze wskazującym dołączył środkowy palec. – Nie zabiłem go, tak jak prosiłaś. Nikt cię nie nauczył, migotko, że na świecie nie ma niczego za darmo?
     – Przecież nie możesz…
     – Zwą mnie Lareth i lepiej, byś zapamiętała sobie to imię, najdroższa. Przyjdzie dzień, gdy zaczniesz je przeklinać. – Odwrócił się, odrzucając do tyłu swój półdługi, nisko spięty kucyk, po czym w progu gospody rzucił jeszcze: – Do zobaczenia, moja urocza przyjaciółko! Pamiętaj, że zawsze znajduję swych dłużników!
     Skręcił i zniknął za ścianą. Marla jak osłupiała wpatrywała się w otwarte na oścież drzwi, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
     Oprych!
     Pokręciła głową, pocieszając się w myślach, że nie ma możliwości, by znalazł ją tam, gdzie się właśnie wybiera. Spakowała zapasy i już miała wychodzić, gdy rozmyśliła się, podeszła do starca i wymierzyła mu potężne kopnięcie prosto w brzuch. Ten momentalnie odzyskał zmysły, po jego ciele przeszedł gwałtowny skurcz, odwrócił się i wyrzucił z siebie wszystko, co trzymało jego żołądek w ryzach.
     – Być może czegoś cię to nauczy, starcze. Teraz płacz sam, a te swoje „dziewice” zostaw w spokoju.
     Po czym odwróciła się, pożegnała karczmarkę i wyszła, żałując, że kolejny raz dała nabrać się na czyjeś ciepło.
     Ja nie wiem, ja to chyba jednak za głupia jestem…

Ostatnio zmieniony przez Natsuki (02-08-2021 o 13h47)


https://i.imgur.com/Ab3ckNC.png

Offline

#8 11-07-2021 o 20h46

Straż Obsydianu
Divia
Debiutantka
Divia
...
Wiadomości: 138

W końcu znalazłam moment i przeczytałam~


Fakt, rozdział krótki, ale treściwy. Mimo, że poczułam ukłucie w serduszku, że to już koniec, to jednak nie przerwałaś pisania w momencie kulminacyjnym.
Będę się powtarzać, ale bardzo, bardzo podoba mi się Twoje przedstawienie otoczenia, dłuższe opisy i to, że dialogi stanowią taką wisienkę na torcie, a nie przeważają w opowiadaniu. Jeśli chodzi o wycięty fragment to szczerze ja osobiście bym to umieściła, bo nie wydaje mi się aż tak drastyczny, ale może faktycznie na forum opis jest zbyt dosadny, idk.

Będę wredna, lecz bardzo dobrze, że ten elf dokopał staruchowi, chociaż jego "skarby" pachną mi trochę kleptomanią. Swoją drogą ciekawe imię, Lareth, przypadło mi do gustu c: Liczę, że ten elf się jeszcze pojawi i zapewne tak będzie, biorąc pod uwagę jego obietnicę ;p

Marla, nie przejmuj się- ja też jestem zbyt naiwna, [nie[/b] głupia, naiwna. Ale jak to mówią dobro zawsze wraca. Chyba.
Jeszcze dodam,iż bardzo współczuję bohaterce, bo brak możliwości wykąpania się to jakaś mordęga i niestety wiem, co mówię D:

Na koniec wypowiem się o balladzie, o których nota bene nie mam bladego pojęcia, ale odnieśmy się do tego, co mamy. Naprawdę jestem pełna podziwu, że udało Ci się stworzyć takie rymy, jednocześnie trzymając sens i przede wszystkim odnosząc się do tytułu samego utworu, świetna robota. Kosmosem jest dla mnie gwara, której użyłaś i to chyba jest ta kropka nad i, która czyni Twój twór w mojej opinii doskonałym. Cóż więcej rzec mogę- chapeau bas :D

No czekam czekam na kolejny rozdział i się w zasadzie już od drugiej części prologu zastanawiam nad kwestią tytułu, bo w części nieocenzurowanej występuje liczba mnoga "tworzyciele". Czyżby miało być ich więcej?
No, weny i nie trać zapału, we mnie na pewno znajdziesz wierną czytelniczkę :D


free hugs (づ^▽^)づ。・:*:・゚’☆

Offline

#9 29-07-2021 o 21h48

Straż Absyntu
Methrylis
Pomocniczka Sylfów
Methrylis
...
Wiadomości: 1 234

https://i.imgur.com/lUnZi4X.png


Kurcza, chyba mi ten rozdział gdzieś umknął. Bo ja i tak po prost któregoś dnia nadrabiam sobie wszystkie zaległości FF hurtem, ale tu weszłam tylko ciekawa komentarza Divii i nieźle się zdziwiłam, jak zobaczyłam rozdział! No ale jeszcze lepiej!

Bardzo ci dziękuję za absolutnie PRZECUDOWNY komentarz pod Nigredo! ♥ Szerzej odpowiem pod kolejnym postem, ale teraz tylko ci podpowiem, że to ładne wyrównanie tekstu wynika ze żmudnego, ślamazarnego spacjowania. Nie polecam XD Ale mam do tego cierpliwość, więc lubię się tym bawić ;v niestety nie ma na to innego sposobu :<

I tak. Zgadzam się, że zmiana nastroju, zwłaszcza po ostatnim, to dobry pomysł ;-; Uuu, ale tej pieśni to jestem ciekawa!

I tak. Akapitowa lekcja odrobiona wzorowo <3

Taka mała rada: według regulaminu, można odkryć tylko pierwszą literę wulgaryzmu, reszta ma być zagwiazdkowana czy tam inaczej zakryta. Lepiej tego pilnować ;]

Ej ale pieśń świetna /static/img/forum/smilies/big_smile.png Kurcze, ale gospoda klasa /static/img/forum/smilies/big_smile.png Zwykle mi się takie speluny raczej źle kojarzą i myślałam, że miejscowi będą podejrzliwi i ostrożni względem obcej, a tu taka radosna atmosfera! Aż sama bym w takim towarzystwie zabawiła, więc nie dziwię się Marli, że zdołała polubić to miejsce.

Opinia o rozdziale?
Lareth. KOCHAM TYPA.

Czekam niecierpliwie na resztę i pozdrawiam ^^


https://i.imgur.com/hoEOs1F.png

Offline

#10 19-08-2021 o 18h49

Straż Absyntu
Natsuki
Żołnierka Straży
Natsuki
...
Wiadomości: 545

odpowiedzi



Witam serdecznie po dłuższej przerwie!
Już na wstępie zdradzę, że ten rozdział pisało mi się NIESAMOWICIE ciężko. Jakoś nie miałam weny ani czasu, ani się obejrzałam, a minęło prawie półtorej miesiąca przerwy. I'm so sorry, ale nie obiecuję, że sytuacja się nie powtórzy :<
Koniec końców uważam, że wyszło całkiem nieźle. Ponad 13 stron, czyli tak w sam raz. Pierwotnie miało być koło 25, ale postanowiłam podzielić to na dwa, żebyście się nie męczyli, i dopracować resztę w wolnym czasie.
Ważny komunikat. Jednym z moich marzeń jest pokazanie Wam mojej mapy. Problem w tym, że jest ona wyłącznie w wersji papierowej, a wszelkie nazwy itp. nagryzmolone jeden na drugim. Dlatego też szukam osoby chętnej na przeniesienie mapy na komputer i przerysowanie jej. Jeśli znajdzie się ktoś taki to zapraszam na PW, może uda nam się dogadać ;3

O, i jeszcze jedno. Ostatnio udało mi się zaklepać miejsce u @Dezerter i otrzymać rysunek Laretha. Jest on tak piękny i taki Larethowy, że postanowiłam się Wam nim podzielić, a Dezerter raz jeszcze podziękować za cały trud i czas włożony w pracę ;*

Lareth w całej swej okazałości



Oh, i jeszcze jedno! Z góry przepraszam za wszelkie powtórzenia - mam wrażenie, że pojawiło się ich pełno, chociaż tekst sprawdzałam kilkakrotnie. Gdybyście coś zauważyli, po prostu napiszcie.

Miłego czytania!


https://i.imgur.com/BvfZRUD.png



Rozdział II




     Droga do Älamal zajęła dokładnie dwa dni i ciągnęła się niecałe trzynaście mil od wioski, w której dane było Marli nocować. Część trasy przeszła pieszo, co nie pomogło znoszonej już skórze na butach. Dziewczyna kuśtykała lekko, starając się ignorować dokuczliwy ból w stopach będący reakcją na starte obuwie. Czuła pękający ropień i omal nie zaprzestała marszu, ale ostatkami sił dotarła do płynącej zaraz przy głównym trakcie Termy, będącej jedną z licznych rozgałęzień Eblosu. Kobieta z ulgą przysiadła na krawędzi rzeki i zamoczyła w niej nogi, wystawiając się jednocześnie ku słońcu i opierając na łokciach. Niemal przysnęła, zasłuchana w szumy, ćwierkania regatek, łaskotana wiatrem i trawą, pieszczona przez delikatne fale. Po burzy trwającej prawie siedem dni świat ponownie zalały dręczące upały. Żar lał się z nieba, powietrze falowało od gorąca, przypominało jej te, którym oddychała w Puszczy. Trudne do zniesienia, jednocześnie wilgotne i parzące, czuła, jak gardło powoli przysycha na wiór, ale zaczerpnęła wodę z Termy i prędko ugasiła pragnienie, przy okazji polewając się całą, od góry do dołu, co przyniosło chwilową ulgę i odrobinę poczucia świeżości. Zakryła twarz w zgięciu łokcia, położyła się na ziemi – i wciąż trzymając stopy w płynącej wolnym nurtem rzece – odetchnęła głęboko.
     Älamal znajdowało się w Północnej Veskonii, gdzie rządy swe sprawował Król Elenar XVIII, z Łaski Stworzyciela Pan i Władca Veskonii i Wspólnot. Jedną z tych wspólnot było właśnie Älamal, o którym Marla nie słyszała zbyt wiele, ale i nie musiała. Wystarczyło, że miasteczko i przynależne mu wsie (w tym i Brześć, gdzie spędziła w gospodzie ładnych parę dni i gdzie doszło do kilku niezbyt miłych zdarzeń) leżały nieopodal traktu, którym podążała, i oferowały nowe możliwości wypełnienia jej sakwy złotem i srebrem. Nie znała też samej Veskonii, a przynajmniej jej północnej części. W swych naukach skupiała się na Południowej Nowej Veskonii, znacznie bardziej otwartej na nadchodzące zmiany i przez to o wiele bardziej narażonej na ataki ludzi z samego południa, w tym i Skorpionów. To właśnie tam, do tego nowo odradzającego się kraju miała w planach zawędrować Marla, a przynajmniej stanowił on jeden z ważniejszych punktów jej podróży.
     Nagle poczuła na sobie czyjś cień. Zabrała rękę i zmrużyła powieki, nie dostrzegając kompletnie niczego dopóty, dopóki z jej oczu nie zeszły dziwne mroczki. Wtedy też usłyszała wysoki, chrapliwy głos, należący niewątpliwie do starszego mężczyzny. Trochę niewyraźnie, żując pojedynczy kłos, rzekł do niej:
     – Jo, zyjesz? Śe weźmiesz pochurujesz, jak ci tak słońce czape bedźe grzało. – Ruchem dłoni zgarnął do tyłu spadający mu na czoło, słomiany kapelusz. Marla, otrzeźwiawszy nieco, mogła mu się przyjrzeć. Na oko mógł mieć z czterdzieści parę wiosen. Skórę miał spaloną słońcem, ciemno-czerwoną i błyszczącą. Twarz była szczupła, z delikatnym zarostem, włosy zaś półdługie i czarne, z kilkoma siwymi nitkami. Umięśniony, jak na chłopa pracującego w polu przystało, ale nie za chudy. Raczej jeden z tych, który nie ma szczególnie na co narzekać, przynajmniej jeśli chodzi o wyżycie. Schylił się niżej. – Jo, wstojesz? Mam wóz, z kuniem. Cię podwiozę jak chcesz.
     Już całkiem oprzytomniwszy, dźwignęła się i usiadła na trawie. Dłonią przeczesała mokre od wody i potu spięte loki.
     – A gdzie jedziesz?
     – A jak ci się zdajo? – Prychnął. – Do Älamal, bo gdzie. Pota to już tylko Brükenwast albo Riverlland, a dalij granica i tyla. Jo, są jeszcze wsie, ale to ni dla mnie, z towarem jadym.
Wskazał stojący za nim na ścieżce wóz niewielkich rozmiarów, zaprzęgnięty w jednego, czarnego jak noc konia. Marla próbowała dostrzec, co znajduje się z tyłu, ale wszystko zakryte było brudno-szarą płachtą.
     – Sądziłam, żeś rolnik.
     – Jo sądził, żeś trup. Dobrze, żeśmy się mylili oboje. – Uśmiechnął się szeroko, a kobieta zauważyła, że brakuje mu paru przednich zębów, zwłaszcza z lewej strony. Mimo wszystko podobał się jej ten uśmiech, wydawał się szczery i życzliwy. Odwzajemniła go. – Kupczyna jestem, choć nie od tak dawna. Ale to opowim ci w drodze.
     W ten właśnie sposób poznała Sylvana. Pochodził z Kosic, jednej z podległych Älamalowi wiosek, podobnie jak Brześć czy wiele innych. Miał na utrzymaniu żonę i dwójkę dzieci, dziewczynki podobne do siebie jak dwie krople wody.
     – O, kochane to dziewuszki, jedna z drugą. A sliczne jak z łobrazka, i tez takie rude. Pewno dlatego się zatrzymałem. Wyglądasz jak ich starsza siostra. – Popędził nieco konia. –
Ludzie się pytajo, czy mi nie szkoda, i ze syn byłby lepszy dla interesu. Ale wiesz co? Wole mieć corki. – Uśmiechnął się. – Bo cory zawsze się martwio o rodzicow, no i na wojne iść nie muszo. Widze, że masz miecz. I wim, że go potrzebujesz. Modlę się, by moim nie było go trzeba.
     Sylv okazał się niezwykle ciepłym, prostym i bogobojnym człowiekiem. Handlował głównie materiałami, dostarczał tkanin i wzorów. Jeszcze dziesięć lat temu był zwykłym rolnikiem, ale postawił wszystko na jedną kartę, zaciągnął się u lichwiarza i liczył, że uda mu się coś osiągnąć. Początkowo szło opornie, sprzedawał głównie warzywa i owoce, czasami kawałek mięsa. Gdy już sądził, że przyszła zima skazana będzie na klęskę, jeden z wyżej postawionych mężów zaproponował mu przemyt. Sylv początkowo opierał się, nie chciał brudzić rąk nielegalnym handlem. Widząc jednak marniejącą w oczach rodzinę, przyjął ofertę. Po dwóch latach w jednym z odległych miasteczek spotkał Lady Emmaldę, obecną żonę diuka Fermana zarządzającego Älamalem, wtedy jednak Lady Emmalda była panną na wydaniu, córką potężnego diuka Volnharta władającego Riverlland. Małżeństwo dwóch silnych rodów miało przypieczętować sojusz obu wspólnot. Przemytnik spotkał Lady Emmaldę na targu, poszukującej odpowiednich materiałów do nowej sukni. Nie mogąc znaleźć niczego ciekawego, zaproponowała chętnemu sowitą zapłatę za sprowadzenie do jej zamku tkanin piękniejszych niż mogłaby sobie zamarzyć. Chcąc skończyć z przemytem, Sylv zgłosił się. Po miesiącu wrócił zza granicy wioząc ze sobą skóry, płótna, jedwabie i nici tak wspaniałe, że córka diuka mianowała go swoim prywatnym dostawcą. Od tamtej pory, to jest od niemal ośmiu lat pracuje dla Lady Emmaldy, teraz już żony Fermana, i nie zanosiło się na to, by miał przestać.
     Marla wprost zapytała mężczyznę, czy nie boi się podróżowania bez straży, na co ten odparł:
     – A, jo! Kiedyś się boł. Ze dwa razy mnie hycnęli, co i tak jest ładnym wynikiem. Specjalnie żem ubezpieczył ten wózek i kunia, no i w razie kradzieży pieniądze oddajo. Ni chcę ze strażą, bo roz jak miałem dwóch takich z mieczami, to wolniej szło, bo na piechtę musieli. Poza tym, drogi to szpas. Lady Emmalda woli płacić temu ubezpieczycielowi, bo przynajmij zawsze wypłaca, a wojakowie to ni wiadomo, czy wróco, a piniądze z góry biero.
     W tym momencie spojrzała na niego z podziwem. Oczywiście, szkoda było straconego towaru, jednak najważniejsze, że uszedł z życiem. On również wyglądał na takiego, co zdawał sobie z tego sprawę.
     Droga minęła dzięki temu o wiele szybciej i ciekawiej. Kobieta czuła wprawdzie niewygody takiego podróżowania, jak choćby zdrętwiałe nogi czy obite pośladki, ale wsłuchując się w kolejne opowieści towarzysza, przyglądając się mijanemu, wiejskiemu krajobrazowi, licząc napotkanych na trakcie ludzi i wymieniając się z nimi informacjami, niemal nie zwracała na to uwagi, choć w pewnych momentach twarde siedzenie dawało o sobie znać.
     Dwa dni więc zajęło, nim stopa Marli stanęła na nierówno utwardzonej kamieniem ziemi Älamalu. Było już ciemno, ale domy oświetlały pojedyncze, wciąż tlące się świece przy tych oknach, gdzie okiennic jeszcze nie zamknięto. Stanęła przy wozie tuż przed wjazdem do miasta. Zauważyła, że musiało ono mieć mniej-więcej owalny plan, jako że za główną bramą drogi dzieliła się na trzy: w prawą i lewą stronę oraz tą biegnącą prosto, otoczonej niskimi zabudowaniami.
     Strażnik przejrzał towary, choć wszystko to wydawało się jedynie formalnością, w ciągu ośmiu lat bowiem Sylv zdążył wyrobić sobie jako taką renomę, a przynajmniej jego twarz była na tyle znana, by wiedzieć, z kim ma się do czynienia. Oczywiście, były to materiały nie tylko dla Lady Emmaldy, mężczyzna miał jeszcze paru innych, równie wiernych klientów, ale to właśnie ona najwięcej oczekiwała i co za tym idzie, płaciła.
     Wkrótce przepuszczono ich, choć nie obyło się bez krzywych spojrzeń i chłodnych słów skierowanych do Marli. Nie znali jej, a ona nie miała szczególnie – w ich mniemaniu – ważnego powodu do odwiedzin. Po wsparciu kupca zdecydowali się ją wpuścić, choć niechętnie i z uporem. Podziękowała cicho i przeszła kawałek za łukiem, gdy zdała sobie sprawę, że posiadana mapa nie pomoże odnaleźć się w jednym, pojedynczym mieście, a na domiar złego nie miała przy sobie nawet miedziaka, więc wszelkie przybytki, nawet te najtańsze i najbardziej zawszone, pozostawały dla niej zamknięte. Sylv poradził jej, by udała się do niewielkiego kościoła w rynku, tam często przyjmują pod dach pielgrzymów. Miała iść prosto przed siebie, nie zatrzymując się ani nie skręcając. Na końcu pozdrowiła mężczyznę, a ten zapewnił ją, że gdyby czegoś potrzebowała, zawsze może udać się do niego, nocuje pod dachem Lady Emmaldy. Skłoniła się delikatnie i ruszyła przed siebie.
     Miasteczko nocą wydawało się niemal wymarłe. Po obu stronach ciągnęły się ceglane budynki, gdzieniegdzie pod nimi zbierały się kałuże wylanych wcześniej fekaliów, wąskim strumyczkiem płynące w stronę, z której przyszła. Był to jednak widok rzadki, całe szczęście mieszkańcy jako tako dbali o czystość i Marla mogła niemal bezpiecznie stawiać kolejne kroki. Pomiędzy niektórymi domami biegły poszczególne uliczki, tak wąskie, że miała wątpliwości, czy zmieściłoby się w nich dwóch ludzi stojących obok siebie, nie wspominając o koniach. Czasami zatrzymywała się przy niektórych i próbowała coś dosłyszeć lub zobaczyć, choć wszelkie próby spełzły na niczym.
     Przy drodze widziała jeszcze kształty spływających po ścianach kwiatów czy bluszczu, także zimny obraz miasta przybrał nieco cieplejszą barwę. Niemal nie kuśtykając oraz dziękując jednocześnie w myślach Sylvowi, który opatrzył jej stopy, po kilkunastu minutach dotarła na rynek miejski.
Był on w kształcie okręgu, gdzie w centrum stał niewielkich rozmiarów kościół z szarego kamienia, chłodny i strzelisty, z wąskimi oknami wyłożonymi kolorowymi szkiełkami przedstawiającymi sceny z życia Anderfela, Pierwszego Wysłannika i Methiasza, Czwartego Wysłannika. Tuż obok cieszyła oko studnia pokaźnych rozmiarów, kamienne ławy z wyżłobionymi na poręczach wzorami, wieża kościelna ze stosunkowo nowym, srebrzystym dzwonem wybrzmiewającym dla wiernych, a całość otaczał mur złożony z przybocznych budynków z wypalonych cegieł i zamkniętych nocą straganów. Plac oczywiście wybrukowany, równy na tyle, by można było po nim swobodnie stąpać. Gdzieś w cieniu Marla dostrzegła pałętające się nocą sylwetki mężczyzn i kobiet, nikt jednak nie kwapił się, by do niej podejść.
     Przeszła plac i stanęła tuż przed schodami Domu Stworzyciela. Sylv zapewniał ją, że wrota kościelne zawsze otwarte są dla potrzebujących, dlatego też pewnie pchnęła je i przestąpiła próg. Skrzypnięcie rozeszło się głośnym echem. Ciemne pomieszczenie oświetlały pojedyncze, woskowe świece umieszczone w równych odstępach od siebie na wysokich świecznikach, tuż po zewnętrznej stronie ław, ukazując prostą drogę z wejścia do ołtarza. Na nim nie znajdowało się nic prócz prostego, wysokiego Oka – kamiennego symbolu Stworzyciela, przypominającego litery I oraz O splątane ze sobą.
     Marla uklękła na jedno kolano tuż przed piedestałem. Spowita ciemnością, w której jedynie nikłe, ogniowe blaski tańczyły po jej włosach, schyliła głowę i pięścią uderzyła w klatkę piersiową, w miejsce, gdzie miarowo uderzało serce.
     – Panie nasz, oświetlasz nasze zakręty i żali naszych wysłuchujesz. Przeprowadź nas przez doły diabelskie, byśmy ni stopą nie tknęli sczerniałych ustępów. Roztocz przed nami kurtynę łez dziewiczych, by wśród jej szumów odzyskać spokój ducha naszego. Przygarnij nas i tak jak Twoi Wysłannicy Zbawienia, oprzyj na nas ramię i pobłogosław swoje stado kroczące ślepym Okiem. Najwyższy, racz je otworzyć, byśmy i my mogli dostrzec skutek grzechów naszych i za wiarę życia swe oddać w czyste Twe dłonie. Przebacz nam co najgorsze i radości nasze niech wybrzmiewają na wieść o Twoim powrocie.
     Dodała także kilka słów od siebie, prosząc Stworzyciela o opiekę nad bliskimi, których zmuszona była pozostawić w Vissendorffie. Modlitwę zakończyła słowami „Vate Are”, co w powszechnym znaczyło tyle, co „otwarte serce”. I tak się właśnie czuła – jakby otwarła przed Stworzycielem kolejną cząstkę siebie. Po wszystkim owładnął nią niewyobrażalny spokój, położyła się na jednej z drewnianych ław, podkładając pod głowę znoszony płaszcz i chwilę jeszcze dumała, aż myśli jej, wiedzione naturalnym torem, zaczęły niknąć, a ich miejsce zastąpił czarny obraz.


***


     Usłyszała melodię wygrywaną przez dzwon, zwiastującą zbliżającą się mszę. Wybijała miarowo i spokojnie. Zasłuchanej Marli pod powiekami zatańczyły wspomnienia z dziecięcych lat, gdy ubrana w jedyną elegancką sukienkę i prowadzona przez rodziców podskakiwała radośnie, wymachując długimi warkoczami i nucąc pieśni. Kościółek, do którego zwykle uczęszczali był mały, niski i drewniany, większość wiernych słuchało słów Wysłannika z zewnątrz, tworząc wokół sanktuarium półkole. Czasami tata sadzał ją sobie na ramionach, by mogła zobaczyć wszystkie te wspaniałości ukryte w głębi sali. Wysłannik z jej miasteczka nosił czerwono-biały habit, przewiązany w pasie sznurem w kolorze płynnego złota zakończonego fantazyjnymi frędzlami. Był bardzo życzliwy, w swoje długie, siwe wąsy wplątywał maleńkie dzwoneczki, którymi pozwalał czasami bawić się najmłodszym wiernym, późnym popołudniem obchodził najbliższe domostwa i dowiadywał się, czy komuś nie potrzeba jest jakiejś pomocy. Recytował pięknie, głosem donośnym i czystym, wkładał w to całą swą duszę i ciało.
A Marla zawsze podczas tych zebrań czuła na sobie ciepłe spojrzenie Stworzyciela, jakby obserwował ją i pilnował przed najgorszym złem. Uwielbiała słuchać pieśni i sama dołączała do chóru śpiewających, mama wtedy głaskała ją po plecach, jakby chcąc dodać córce otuchy, ale ona wcale tego nie potrzebowała. Melodia opanowywała ciało dziewczynki, aż ta traciła nad sobą kontrolę i to jej głos wybrzmiewał najgłośniej. Wracali później do domu, a tam czekał na nich kawałek świeżo upieczonego ciasta z owocami zebranymi przez Marlę dzień wcześniej, a barwiącymi jej usta na ciemnoniebieski kolor.
     Obraz zmienił się. Przed kościołem nie było już tłumu wiernych, nie było ojców trzymających swe córki ani matek dodających otuchy. Teraz widziała tylko ciało kapłana z czerwonymi plamami na szacie, leżącego w kałuży krwi i błota przed wejściem do sanktuarium spowitego ogniem, ze wzlatującym ku niebu dymem, pachnącym mimo wszystko przyjemnie i świeżo, a w nim ludzi uciekających przed jeźdźcami wymachującymi orężem i padającymi pod jego ciężarem. Nie było słychać niczego prócz wrzasków i modlitw, myślała o dzwonie, gdzie był dzwon i dlaczego jeszcze nie wybrzmiał na mszę?
     Zerwała się, głośno wciągając i wypuszczając powietrze.
     To tylko sen…
A przynajmniej nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Melodia ucichła, toteż zebrała się i już miała kierować do wyjścia, gdy jeden z kapłanów wyjrzał zza filaru i uśmiechnął się do niej. Był szczupły, wręcz chudy, skóra na twarzy wyglądała na zmizerniałą i napiętą, spod niej wyraźnie odznaczały się głębokie oczodoły i kości policzkowe. Na sobie miał szarą tunikę przewiązaną w talii sznurem. Szarość znaczyła, że jest niższego statusu kapłańskiego. Oczy miał stalowoniebieskie i załzawione, ale tak szczere i radosne, że ani śmiała pomyśleć, by cierpiał w obliczu swych ludzkich słabości. Prawą ręką zatoczył krąg w powietrzu.
     – Chwała Stworzycielowi, córo najdroższa. Oby jego Oko zawsze patrzyło na ciebie przychylnie.
Zdezorientowana, powtórzyła gest.
     – Chwała Najwyższemu, Panie. Niech i na ciebie zerka dobrotliwie.
Mężczyzna podrapał się po łysej głowie, jakby starał coś sobie przypomnieć. Jego dłonie drżały od siły, jaką zmuszony był włożyć w samo ich uniesienie. Ton głosu miał jednak pewny i głęboki, czysty i miły dla ucha.
     – Chyba pierwszy raz cię tu widzę, Pani. Pielgrzymujesz do nas z daleka?
Marla nie odpowiedziała od razu. Wpierw zastanowiła się, jak wielki grzech popełniłaby, okłamując lub ukrywając prawdę przed kapłanem. Uczono ją, że słowa padające z ust wybranych są święte, przemawiają bowiem głosem Najwyższego i posiadają jego uszy. Postanowiła nie owijać kapłana w bawełnę i rzuciła:
     – Umie Wysłannik dotrzymać tajemnicy?
Ten, nieco zdziwiony, odparł:
     – Cóż, wydaje mi się, że jest to jeden z moich nielicznych przywilejów. – Uśmiechnął się, a twarz przyozdobiły mu drobne siateczki zmarszczek. Jego wzrok powędrował do leżącego przy ławie miecza. Zmarszczył brwi. – Czy coś się stało?
Zarzuciła na siebie płaszcz i chwyciła broń w rękę. Wiedziała, że bluźni wchodząc do świętego miejsca z nieczystym narzędziem, ale nie miała wyboru. Gdyby go zostawiła, z pewnością już by go nie ujrzała. Oblana rumieńcem wstydu, odeszła od mężczyzny.
     – Skądże. Przybywam z Vissendorffu. Ja… mam pewną… misję, jeśli można tak to ująć. Dziękuję za akt łaski. To… – Przystanęła, niepewna tego, co właściwie chce powiedzieć. Pozbierała resztkę kłębiących się myśli. – To naprawdę cudowne, że wierni z całego świata mogą skryć się w domu Najwyższego. Dobrze mi to zrobiło.
Już miała wychodzić, gdy rozbrzmiał za nią głos:
     – Czy mógłbym wiedzieć, jak cię zwą?
Nie miała zamiaru odpowiadać, aż przypomniała sobie, że kiedyś, dawno temu, podobne pytanie zadał jej ktoś inny. Dziewczynka o wielkich, brązowych oczach, pląsająca radośnie po trawie i rozmawiająca z motylami. Dziecko trzymające w swych maleńkich dłoniach świeżo zerwany kwiat i próbujące wręczyć go aż pod sam nos kobiety. Mała, której ciało okazało się fałszem, lecz dusza wciąż tkwiła w kościach. I nigdy nie poznała odpowiedzi na swoje pytanie.
     – Mam... mam na imię Marla, Ojcze.
I wyszła z kościoła, przepychając się przez zbierający przed nim tłum. Mężczyzna wyszeptał coś w formie modlitwy, co brzmiało mniej więcej jak:
     – Niech światło Stworzyciela zawsze ci towarzyszy, Marlo z Vissendorffu. Pan wie, jak ważna jest twoja misja.


***


     Posiadłość Lady Emmaldy mogła robić wrażenie. Gładkie, kamienne ściany ozdabiały gobeliny i obrazy, być może sprowadzone zza granicy. Na jednym z nich Marla widziała rycerza stojącego przed wieżą, w której oknie przysiadła blondwłosa kobieta. Wyraz miała rozmarzony, tajemniczy i niewinny, zerkała delikatnie ku zalotnikowi, jakby wodząc go samym wzrokiem i obiecując mu niezliczone przyjemności, a ten wznosił dłoń licząc, że dane mu będzie choćby tknąć rąbka sukni panny.
     Na drugim płótnie z kolei rozgrywała się całkiem inna scena. W centrum stał palony na stosie mag, wokół niego zebrał się tłum, co druga osoba trzymała w dłoniach pochodnię lub łączyła je jak do modlitwy. Po prawej stronie zbiło się w grupkę kilku kapłanów, jeden z nich dzierżył symbol Oka, drugi recytował coś ze świętej księgi veane.
Była pewna, że ofiarą jest mag, wokół niego migotały maleńkie, świetliste prądy mocy, tak często wykorzystywane w dziełach malarzy. Jego twarzy wykrzywiał ból, zdawał się krzyczeć, dławić dymem, błagać o litość i wybaczenie, przepraszać i przeklinać, śpiewać i modlić, wołać matkę, ojca, Stworzyciela, ukochaną. A może pytał?
O to, dlaczego mu to robią, dlaczego go opuścili, czy to jego wina, że jest jaki jest? I czy nie może być przecież kimś innym, lepszym, tylko dajcie mu szansę?
     Oglądając go czuła, jak po jej plecach przeszedł zimny dreszcz. Odeszła od obrazu z bijącym sercem i poczuciem niesprawiedliwości. Do głowy uderzyły mroczne wspomnienia, poczuła swąd palonych ciał, widziała swoje dłonie umorusane sadzą, w ustach miała smak popiołu, krwi, potu i błota zmieszanych w jedno. Jej pulsujące, zdarte kolana, puściła rękę mamy i… oh, no i gdzie był jej bucik?
     – Marlo?
Mężczyzna spoglądał na nią z zaciekawieniem, ubrany nieco bardziej elegancko, uczesany i uperfumowany. Niemal go nie poznała.
     – Sylv?
Ucieszył się wyraźnie na jej widok. Podszedł i poklepał ją po ramieniu.
     – Jo! Dobrze, żeś przyszła. Mówiłem wcześniej Lady Emmaldzie, co to za pannę spotkałem wczorajszego dnia i że miecz nosiła. Chętnie się z tobą spotka, podobno ma jakie interesa.
     Zdezorientowana, powłóczyła za kupcem w głąb korytarza. Miała ochotę zapytać, o jakie „interesa” chodziło Lady Emmaldzie, ale była niemal pewna, że Sylv nie miał o niczym pojęcia, toteż nie odezwała się.
Ich kroki rozbrzmiewały echem po kamiennych ścianach obleczonych czerwonymi tkaninami. Płomienie świec tańczyły długimi cieniami po podłodze. Posiadłość wyglądała na taką, która chcąc pokazać, jak bogate ma wnętrze, całkiem zapomina o swoim duchu, toteż Marla czuła się w jej wnętrzu bardziej jak w gustownie urządzonym grobowcu niż zamku przynależnym diukowi. Rozumiała jednak, że styl ten może podobać się mieszkańcom, na niej jednak nie wywarł zbytniego wrażenia.
     Szli tak chwilę, aż Sylv zatrzymał się na samym końcu przed wielkimi, dwuskrzydłowymi drzwiami z rzeźbionego drewna. Odwrócił się do kobiety i spojrzał głęboko w oczy zabierając od niej miecz.
     – Jo, to słuchej tera. Moja Pani jest tam, o. Za tymi drzwiami. Serce ma miłe, ale język kwośny jak łocet. Ni wim, co jej chodzi po głowie, po prostu bądź cicho i mel jęzorem tylko wtedy, gdy cię ło to poprosi. Jak dobrze pójdzi, to może cię do czego najmie. Ona lubi nowe twarze, zwłaszcza take dziwne i te, no… niespotykane? Tak, tak lubi. I lubi mieć władzę, to tyż. No, w każdym razie, idź tam i staroj się dobrze zachować, to może nie stracisz głowy.
I, nie dając dziewczynie odpowiedzieć, zapukał. Słysząc głośne „wejść”, pchnął przed nią skrzydła i wpuścił do środka.
     Komnata Lady Emmaldy tonęła w odcieniach ciemnej zieleni. Kremowe draperie dodawały pomieszczeniu nieco jasności a wyściełane jedwabiem łoże kłuło oczy swoim krwistoczerwonym odcieniem. W środku ustawiono niski stolik i dwa krzesła z miękkimi obiciami. Na jednym z nich siedziała w swej sukni o kolorze szmaragdu kobieta w podeszłym już wieku. Zaczesane do tyłu ciemne włosy upstrzone były siwymi pasmami, twarz jednak kryła się za pozłacaną maską i wymalowanymi na niej oczami i ustami innej damy. Lady Emmalda trzymała w dłoniach kryształową misę z naparem, choć niewątpliwe przeznaczony był dla kogoś innego. Marla zatrzymała się tuż za progiem i skłoniła nisko, a jej uszu dobiegł odgłos zamykanych drzwi. Sylv nie wszedł za nią.
     – Lady Emmaldo, to ogromny zaszczyt móc Panią poznać.
     – Niewątpliwie.
Gestem nakazała jej usiąść obok. Marla, trochę niepewnie, wykonała polecenie i teraz siedziały niemal ramię w ramię. Zdążyła przypatrzeć się nieco sukni. Gorset zdobiły srebrne hafty wijące się w różne wzory a także bladoniebieskie perły, materiał wydawał się niesamowicie miękki i śliski w dotyku, iskrzący pod światło. Była pewna, że nigdzie nie widziała jeszcze czegoś takiego
Usłyszała chichot.
     – Oh, widzę, że ci się podoba? To zasługa Sylva. Doprawdy, prosty to człowiek, ale on jeden potrafi zdziałać cuda w kwestii materiałów.
Marla wyczuła w głosie kobiety delikatny akcent. Nawet jeśli obie mówiły powszechnym, to Lady Emmalda wyraźnie starała się nadać swym słowom nieco orientalnego brzmienia.
Dłonie diukowej, przyozdobione plamami wątrobowymi, zadrżały nerwowo, gdy ta podawała przybyszce misę z ziołami.
     – Proszę, to dla ciebie. W tych stronach wierzymy, że kryształ ma moc ściągania ciężaru z człowieka. Napij się, moja droga.
Z wahaniem, dziewczyna przyłożyła wargi do krawędzi naczynia i udawała, że pociąga łyk. Najwidoczniej usatysfakcjonowało to gospodynię, bo przemówiła:
     – To zioła z mojego ogrodu. Korzystnie wpływają na cerę i włosy. Choć na twoje mogą okazać się nieskuteczne, skoro płonie w nich ogień. – Przekrzywiła lekko głowę. – Skąd pochodzisz, moja droga?
Sylv nic jej nie mówił? Czy to tylko gra?
     – Z Vissendorffu. Pani.
     – Ach, Vissendorff. Piękny kraj. Choć nieco zimniejszy, o ile dobrze pamiętam.
Marla nie spodziewała się takiej odpowiedzi.
     – Byłaś Pani w Vissendorffie?
Lady Emmalda zaśmiała się cicho, przykładając dłoń do maski w miejscu, gdzie powinny znajdować się usta.
     – Oh, tylko raz, wiele lat temu. Mój ojciec miał jakieś interesy z tamtejszym kartelem. Zabrał mnie i moją matkę w podróż. Pamiętam, że zmarzłam przechadzając się po tamtejszych klifach. – Wygodniej rozparła się na siedzisku. – Z której konkretnie części pochodzisz, Marlo?
Zna moje imię. Czyli musiał jej coś powiedzieć, pomyślała. Zdobyła się jednak na uśmiech.
     – Z Seawood, Pani. To niewielka wysepka na północnym zachodzie kraju. Słynie z rybołówstwa.
Jej rozmówczyni jedynie pokręciła głową.
     – Niestety, nie było mnie tam. Wielka szkoda, że nie miałam okazji zwiedzić Vissendorffu dokładniej, zanim… – Przerwała. Widząc strapioną twarz dziewczyny, przybrała łagodniejszy ton. – Wybacz, kochana. Nie chciałam sprawiać ci przykrości dawnymi wydarzeniami. Doprawdy, to, co stało się Twojej ojczyźnie było okrutne i nieludzkie… choć nie mogę powiedzieć, że niesprawiedliwe.
Marla niemal zachłysnęła się powietrzem. Wbiła wzrok w złotą maskę.
     – Ja… nie rozumiem, Pani.
Lady Emmalda zmieniła nieco pozycję, jakby chcąc zatuszować gestami wagę przyszłych słów.
     – Oh, dobrze wiesz, o co rzecz się rozchodzi. Vissendorff stwarzał pewne zagrożenie swymi… prawami. O ile dobrze pamiętam, mieliście własnych magów, prawda? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: – Magia stwarza ogromne niebezpieczeństwo, dziecko, i powinno się ją zlikwidować. A przynajmniej trzymać magów na uwięzi. Vissendorff pozwolił im na zbyt wiele. Ileż to ludzi cierpiało potem przez błędną politykę swego kraju? Oh! – Teatralnie chwyciła się za serce. – Nawet nie chcę o tym myśleć! Wolni magowie! Któż to widział! I tak też zapłacił za swoje błędy. Teraz nie ma tam ani jednego, niebezpiecznego maga. Chwała Stworzycielowi. – Odetchnęła z wyraźną ulgą. – Powiedz, nie czujesz się bezpieczniej, gdy zniknęło główne źródło waszych problemów?
     Początkowo, Marla nie potrafiła wykrztusić z siebie nawet słowa. Nie pojmowała, jak ktoś mógł mówić o magach jak o nieczułych potworach? Wielu z nich miała za sąsiadów, pomagali jej rodzinie przy cieleniu się krów, wspólnie uczęszczali na mszę, spędzali razem niektóre święta. Rzeczywiście, Vissendorff pod tym względem zapewniał magom dobre życie, w przeciwieństwie do wielu innych krajów, i zapłacił za to najwyższą cenę. Ale słyszeć od kogoś z południa tyle gorzkich słów… W zasadzie, mogła lepiej się na to przygotować.
Odkasłała nerwowo.
     – Cóż, sama nie wiem. Wielu z nich było mi przyjaciółmi. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek zaznała od nich krzywdy.
Odpowiedź najwyraźniej nie przypadła do gustu starszej z kobiet, bo niecierpliwie machnęła ręką.
     – Tak, tak, zapewne. Oczywiście, są magowie, którzy posiadają choć odrobinę oleju w głowie, nie wątpię. Ale większość z nich to ludzie nieobliczalni, a ich położenia nie poprawia fakt, że oni sami nie potrafią się kontrolować. Zapewne zgodzisz się ze mną.
     Tutaj Marla nie była już tak pewna. W jednym musiała przyznać rację: magowie często nie rozumieli swych mocy, toteż płynąca od nich energia najzwyczajniej wymykała im się spod kontroli. Wielokrotnie słyszała w swej wiosce o kolejnym przypadku podpalenia czy powstałej na skutek wyładowań energetycznych burzy niszczącej uprawy. Właściciele dostawali od państwa odszkodowania, ale jak długo zwykli ludzie mogli tolerować takie wybryki?
Przytaknęła więc, choć z wielką niechęcią.
     – Właśnie. Tak się cieszę, że się rozumiemy. Wyglądasz mi na mądrą kobietę, moja droga. Słyszałam, że znasz się na wojaczce?
Więc to tak…
     – Cóż, mam miecz i potrafię go dobyć, choć rycerzem nie jestem. Szukam na południu zleceń i utrzymuję się z nich.
Była to częściowa prawda, ale nie zamierzała zdradzić Emmaldzie reszty. Na pewno nie po tym, co usłyszała.
     – Rzeczywiście, Sylvan wspominał mi o tym. Myślę, że to dobra chwila, by przejść do rzeczy, Marlo. – Wyciągnęła zza siebie atłasową sakwę grubo nabitą monetami. Położyła ją na stoliku, tuż przed wojowniczką. – Mam dla ciebie zlecenie. Oczywiście, zważywszy na moją pozycję, liczę na pełną dyskrecję z twojej strony.
     – To mogę zapewnić, Pani. Co to za sprawa?
Niespodziewanie, Lady Emmalda wstała i podeszła do ściany za nimi, gdzie wisiał ogromny portret przedstawiający ją i mężczyznę, zapewne męża. Siedziała bokiem do malarza, a diuk Ferman stał za nią, trzymając prawą dłoń na jej ramieniu. Oboje mieli surowe spojrzenia, choć w oczach diuka dostrzec można było pewną iskrę.
Diukowa pogładziła obraz.
     – Chodzi o mojego drogiego męża, diuka Fermana. Biedny, zaginął kilka tygodni temu. Nikt nie wiedział, dlaczego ani jak wymknął się z zamku późnym wieczorem. Straż niczego nie widziała, podobnież służba. Zaczęło mnie to niepokoić. – Westchnęła głęboko. – Najęłam więc kogoś, kto pomógłby mi odnaleźć mojego ukochanego męża. Dokładnie trzy dni temu otrzymałam wiadomość. – Wróciła z powrotem na miejsce i krótką chwilę bawiła się rękawem sukni. – Mój mąż, on… Ukrywał się nieopodal miasta. Okazało się, że… oh, nie przejdzie mi to przez gardło. – Wzięła głęboki oddech i zrobiła krótką przerwę, chcąc nadać wypowiedzi odrobiny dramatyczności. – On… jest magiem!
Zdziwiona, Marla otworzyła nieelegancko usta. Ta wiadomość kompletnie zbiła ją z tropu.
     – Je… jest Pani pewna?
Lady Emmalda wyciągnęła zza dekoltu chusteczkę i zrobiła ruch, jakby ścierała z maski niewidzialne łzy.
     – Niestety! Już kiedyś wydawało mi się, że coś czai się w tym jego spojrzeniu. Jego oczy zmieniały kolor, a ręce były takie zimne, takie lodowate, och! – Zadrżała na samo wspomnienie. – I raz widziałam też, jakby jakaś iskra przechodziła przez jego palce. Według mojego informatora, ukrywa się w opuszczonym domostwie gdzieś w Strzycy, wiosce leżącej na południu od miasta. – Załamała ręce. – Doprawdy, taka hańba, taki wstyd! I co ja teraz ludziom powiem!
Marla podrapała się po głowie.
     – Cóż… jest mi niezmiernie przykro, Pani. Ale co ja mogłabym z tym zrobić?
Jak na zawołanie, diukowa uspokoiła się, a jej głos przybrał miarowe brzmienie.
     – Sama rozumiesz, moja droga. To ogromny problem, którego nie da się już zamaskować. Sama ucieczka z Älamalu sugeruje, że Ferman ma coś za uszami. Nie mamy wyboru.  – Wzruszyła ramionami. – Problemu należy się pozbyć.
Wojowniczka spojrzała pytająco na rozmówczynię. Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała.
     – Pozbyć? Przepraszam, chyba nie rozumiem. Czy ja mam go…
     – Zabić. Dokładnie tak, kochana. – Marla nie widziała twarzy kobiety, ale była pewna, że właśnie się uśmiechała. – W końcu nikt nie lubi problemów, prawda? Należy się ich pozbywać. A ja… – przysunęła sakiewkę jeszcze bliżej dziewczyny. – Stawiam w tej kwestii na ciebie.

Ostatnio zmieniony przez Natsuki (27-08-2021 o 08h22)


https://i.imgur.com/Ab3ckNC.png

Offline

#11 23-08-2021 o 20h57

Straż Absyntu
Methrylis
Pomocniczka Sylfów
Methrylis
...
Wiadomości: 1 234

https://i.imgur.com/lUnZi4X.png


Mmmmm piękny, wspaniały elfie, jesteś piękny i cię uwielbiam! I oby tak zostało!

Ej ale pana wieśniaka [czy tam kupca] z początku rozdziału kocham jeszcze bardziej XDDD Wszystko w nim lubię: od aparycji, nie wiem czemu, przez sposób mówienia po dosadność i lubowanie się w lekkiej ironii. Proszę, zatrzymajmy go na dłużej ;-; XDDD

A więc mój ulubieniec to Sylvan. Ok, chociaż za pierwszym razem jak podałaś imię miałam mętlik, bo literówka ci się wdarła: „W ten właśnie sposób poznała Svlvana”. Próbowałam wykminić, jak się czyta imię Svlvan, ale Sylvan to już inna para kaloszy :v
[podkreślenie na czerwono przysłania brak ogonka od „y”, może dlatego nie zauważyłaś, że zamiast „y” wdarło się „v”]

Boże im dłużej czytam tym bardziej kocham Sylva. Ale mi będzie żal się z nim rozstawać!

Księżulek też miły. Co ona tylu miłych ludzi poznaje? To podejrzane XD

Urocza zapowiedź: nie gadaj za dużo, to może ujdziesz z życiem. No i fajnie. XD

U, komnata tonąca w ciemnej zieleni? Odnalazłabym się tam!

O kurde, a więc to o to poszło w kraju Marli — o magów. Hm, w sumie całkiem zrozumiały motyw i jakoś nietrudno mi jest zrozumieć stronę Lady Emmaldy. Wiadomo, że potęga wzbudza zawiść i strach, a jak się jedno z drugim połączy, to nie może z tego wyjść nic dobrego. Ale to tez zrozumiałe, że Marla się z tym nie zgadzała. Znała ich osobiście i wiedziała, że ich moc była przydatna i pożyteczna. Ale jeśli lady tego nie wiedziała, to łatwo było jej ich wyklnąć.

O, a to ciekawe — mąż jest magiem? XD A to ci niespodziewany zwrot akcji ;v Ale serio: wow, od razu zabić? No proszę. Ale wątek zapowiada się bardzo ciekawie, więc jestem zachwycona!

W ogóle ten rozdział jest moim ulubionym z dotychczas opublikowanych. A to ciekawe, że niby tobie najtrudniej się go pisalo, a mi najlepiej się go czytalo! Obie nowe postaci są wyraziste i da się je polubić — choć Sylv to mój absolutny idol, kocham go <3 Więc naprawdę, rozdział rewelacyjny, niecierpliwie czekam na resztę i pozdrawiam! ^^


https://i.imgur.com/hoEOs1F.png

Offline

#12 01-10-2021 o 07h16

Straż Absyntu
Natsuki
Żołnierka Straży
Natsuki
...
Wiadomości: 545

Witam ponownie!

Przychodzę do Was z nowym, jeszcze ciepłym rozdziałem. Od razu zaznaczam, że ma on sceny raczej +18, toteż całość będziecie mogły przeczytać TUTAJ.

odpowiedź na komentarz



Chciałam też zastrzec, że jako właśnie rozpoczął się rok akademicki, częstotliwość dodawania rozdziałów będzie bardzo różna. Na ten moment nie przewiduję, by następny pojawił się wcześniej niż w połowie/końcu listopada. Niestety, studiuję taki kierunek (filologia polska), gdzie chociaż nie ma wielu wykładów i zajęć, to lwią część pracy musimy wykonywać w domu (kilkadziesiąt lektur w semestrze, wypracowania, ćwiczenia), i wbrew pozorom - jest to dość wymagające. Bardzo przepraszam za taką sytuację :<
A teraz: zapraszam do czytania (i komentowania, bo nagle dowiaduję się, że gro osób czyta moje wypociny regularnie, ale się nie odzywa. Machnijcie chociaż łapką, żebym wiedziała, że ktoś tam jeszcze jest /static/img/forum/smilies/big_smile.png )



https://i.imgur.com/BvfZRUD.png



Rozdział III



     Maska Lady Emmaldy uśmiechała się jakby niepokojąco. Atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można ją było niemal ciąć. W powietrzu wciąż wisiały ostatnie słowa, a Marli najgłębiej utknęło to jedno, odbijające się echem w jej głowie: zabić. Miała właśnie kogoś zabić, pozbyć się „problemu”, jak stwierdziła diukowa. Ale to człowiek, nawet jeśli był – jak twierdziła Lady Emmalda – magiem, to wciąż pozostawał człowiekiem. Nie rozumiała też, jak żona może pragnąć śmierci własnego męża? Nawet jeśli połączyły ich interesy zamiast więzów miłości, to przecież trwała przy Fermanie tyle długich lat. Czy czas ten nie wystarczył, by zbudować między nimi choć drobnej nici porozumienia? Czy nie zwierzali się ze swych obaw, marzeń, pragnień? Czy nie oglądali razem zachodów słońca?  Nie rozprawiali przy filiżance herbaty?
     Rzut oka na diukową sprawił jednak, że Marla nie miała już żadnych wątpliwości.
Ona naprawdę czeka na mój ruch, pomyślała. Chyba jestem niepoprawną romantyczką.
     – Lady Emmaldo… Wybacz mi, ale nie wiem, czy potrafię… Do tej pory nie zabijałam nikogo bez wyraźnej potrzeby, a już na pewno nie za opłatą. – Zmarszczyła czoło. – Daleko mi do płatnego zabójcy.
Rozmówczyni poprawiła się nieco, zupełnie tak, jakby słowa kobiety fizycznie wpłynęły na jej wygodę.
     – Wydawało mi się, że utrzymujesz się właśnie ze zleceń. Sama to wyznałaś.
     – I tak jest. Mi się natomiast wydaje, że nieco pomyliła Pani… podmioty, których one dotyczą. – Teraz to Marla zmieniła pozycję. I ją ta rozmowa nie napawała optymizmem. – Z reguły poluję na szkodniki czy stworzenia człekopodobne, ale nie samych ludzi. Dziki, wilki, ghule… Tym się zajmuję. – Wzruszyła ramionami. – Czasami chwycę w dłoń jakiś młotek czy sierp i pomogę maluczkim za kilka miedziaków. Nie param się zabójstwami. – Zniżyła nieco głos. – Nie wiem, czy bym potrafiła…
Lady Emmalda machnęła dłonią, jakby odganiała od siebie wyjątkowo natrętną muchę.
     – Doskonale rozumiem twoje obiekcje, moja droga. Ja sama nie mogłabym podnieść ręki na niewinne stworzenie. – Westchnęła. – Problem w tym, że Ferman nie do końca jest całkiem niewinny. W jego ciele drzemie niebezpieczna i nieokiełznana moc, a on jakby nigdy nic przechadza się ulicami, narażając mieszkańców na prawdziwe niebezpieczeństwo! To on…
     – Mimo wszystko – przerwała Marla – na pewno można rozwiązać to w jakiś inny, mniej krwawy sposób. Gdyby posłać diuka Fermana do Nowej Veskonii albo Leathland, może tam mógłby nauczyć się korzystać z magii w bezpieczny i przychylny ludziom sposób?
     – Moja droga, to nie Vissendorff. – Obruszyła się diukowa. – Nawet jeśli Fermanowi uda się w tajemnicy przekroczyć granicę, to co potem? W „Nowej” Veskonii, zostanie w najlepszym razie wtrącony do padołu. Oni tam gardzą wysoko postawionymi ludźmi rządzącymi w imieniu prawowitego króla. To Buntownicy i szubrawcy i niczego dobrego nie można się po nich spodziewać. A Leathland? – prychnęła. – Wyspa leży setki mil stąd. Przez parę tygodni udawało mi się zamaskować nieobecność męża, ale nie mogę robić tego w nieskończoność. Ferman to bezpośredni i uniżony sługa króla, a ten niebawem dowie się, jaki los spotkał jego podwładnego. Jak myślisz, kogo będzie obwiniał? I, co gorsza, na kogo padną podejrzenia? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała, niemal wypluwając z siebie ostatnie słowa: – Oczywiście, że na najbliższe Fermanowi osoby. Nikt nie uwierzy, że przez te wszystkie lata nie miałam zielonego pojęcia o jego zdolnościach. Ferman, według prawa Veskonii, zostanie stracony bądź wcielony w szeregi armii królewskiej, gdzie żyć będzie pod jarzmem Skorpionów i najprawdopodobniej straci rozum. A ja? Skażą mnie za ukrywanie maga i wtrącą do najgłębszych lochów, skąd nikt nie usłyszy mojego wołania. Tak, tak Marlo. – Widząc skonsternowaną twarz kobiety, dodała: – Dlatego to robię. Możesz myśleć o mnie najgorsze rzeczy, nie dbam o to. Wiem tylko, że za zbrodnie Fermana życiem zapłaci wiele osób, nie tylko ja. Nasza straż, służba, także Sylvan… I nawet jeśli mój mąż nie miał wpływu na to, jaki się urodził, to za grzechy ojców trzeba odpokutować. Udawało mu się tego unikać przez wiele lat. – Miarowo kiwała głową, jakby sama siebie zapewniała, że to, o czym mówi, to czysta prawda. – Ale nadszedł czas, gdy dług musi zostać spłacony. Dla dobra jego i nas.
     Marla spuściła wzrok. Rzeczywiście, jeśli Ferman odejdzie, rzuci to cień podejrzenia na Älamal i jego mieszkańców. Do tej pory nie zdawała sobie z tego sprawy. Tym bardziej czuła się jak przyciśnięta do muru. Jeśli zdecyduje się zabić diuka, niczym nie będzie różniła się od płatnych zabójców, gotowych poświęcić swój honor w imieniu paru srebrników. Z drugiej strony, może odejść zostawiając Lady Emmaldę samą i licząc, że nikt nie skaże jej ani podwładnych, co byłoby dość naiwnym myśleniem. Co gorsza, za winnego mogą uznać także Sylvana, jako że spędził przy nich te kilka lat.
     Podrapała się po karku, po czym wytarła dłoń w spodnie czując, jak mokra zrobiła się od spływającego po niej potu.
     – To… naprawdę okropna sytuacja. Szczerze współczuję. – Westchnęła. – Ale nie wiem, czy dam radę… Może niech spróbuje Pani z kimś innym? Kimś, kto naprawdę się do tego nadaje?
Marla przez krótką chwilę miała nawiną nadzieję, że może uda jej się opuścić miasto zapominając, co wydarzyło się w obrębie jego murów. Wiedziała jednak, że diukowa nie pozwoli odejść dziewczynie po tym, co powiedziała. I nie myliła się. Czekała tylko na odpowiedni moment.
     – Nie wiem, czy wiesz, ale w Älamal nie mamy zbyt wielu… osób, które by się tego podjęły. Chodzi o to, że Ferman był dość lubiany, poza tym od początku szukałam raczej kogoś z daleka, kogoś postronnego i dyskretnego, kto szybko mógłby opuścić miasto i najlepiej nigdy do niego nie wrócić. Kogoś, kogo nikt by się nie spodziewał i z nikim nie połączył. Na przykład kobietę. – Wzruszyła ramionami. – Bo kto obarczyłby winą delikatną, stworzoną do innych celów niewiastę? Marlo, być może wydaje ci się, że nie, ale uwierz mi. Jesteś idealną kandydatką. – Lady Emmalda założyła nogę na nogę i poprawiła brzeg sukni. Następne wypowiedziane przez nią słowa nie budziły żadnych wątpliwości: – Oczywiście, możesz odmówić, zrozumiem to. Wezwę moją straż, by pokazała ci wyjście i dopilnowała, byś trafiła do odpowiednich drzwi.
     Marla ściągnęła brwi. Groźba była nader wyczuwalna, ale nie to zwróciło jej największą uwagę. Co diukowa miała na myśli mówiąc od początku? Jak długo trwał ten początek? Jak wiele osób przed wojowniczką przewinęło się przez to pomieszczenie?
    Schyliła się bardziej i oparła nieelegancko łokcie na kolanach, patrząc na rozmówczynię spod byka.
     – Nie ma takiej potrzeby. Sylv może to zrobić.
     – Sylvan ma teraz wiele pracy. Musi przygotować się przed następną podróżą, wyrusza jeszcze przed zachodem. Nie martw się, strażnikom można zaufać. Są wobec mnie bardzo lojalni. Tak, tak, to niezwykle dobrzy mężczyźni, z nimi nic ci nie grozi.
     Są lojalni wobec ciebie, Lady Emmaldo. I lojalnie zrobią to, co wyszepczesz im do ucha na osobności.
     Chwilę jeszcze biła się z myślami, aż jej wzrok ponownie spoczął na leżącej tuż obok sakiewce grubo wypchanej monetami. W głębi duszy brzydziła się na samą myśl o tym, co miałaby zrobić, z drugiej strony jednak nie wiedziała, jaki ma wybór. Może też zgodzić się, odejść i nigdy nie wrócić, nie wątpiła jednak, że Lady Emmalda prędzej czy później zemści się za jej kłamstwo. Być może przekona nawet króla Elenara o winie Marli jako tej, która pomogła zbiec zdradzieckiemu mężowi, i tak cała Północna Veskonia już zawsze zostanie dla niej zamknięta. A jeśli król nie uwierzy Emmaldzie, skaże ją i służbę, w tym i Sylvana, a tego Marla nie potrafiłaby znieść. Dość daleko wybiegła w przyszłość, aż w końcu nie widząc innego wyjścia, z wielkim bólem i nienawiścią do samej siebie powiedziała:
     – Zgoda. – Skrzywiła się. – W porządku. Zrobię to.
Lady Emmalda podskoczyła lekko na miejscu, nie dowierzając temu, co słyszy. Przyłożyła dłoń do maski w miejscu, gdzie były wymalowane usta.
     – Naprawdę? – Diukowa nie kryła swojego zadowolenia. – Oh, to… ah! – Kaszlnęła cicho, najwyraźniej zdając sobie sprawę, jak musi brzmieć. – Cóż… Nie spodziewałam się, że się zgodzisz, zwłaszcza gdy usłyszałam, że pochodzisz z Vissendorffu. Niemniej cieszę się, podjęłaś słuszną decyzję. Nie zapomnimy ci tego.
Młodsza z kobiet wyprostowała się i skrzyżowała ręce, dając jasny sygnał, co o tym w rzeczywistości sądzi. Uniosła brew ku górze.
     – Więc… jak to załatwimy? Znaczy, chodzi o szczegóły. Gdzie dokładnie znajdę diuka? I co właściwie powinnam z nim zrobić?
Emmalda zachichotała nieśmiało, zupełnie jakby miała styczność z nierozumiejącym dzieckiem.
     – Moja droga, rzeczywiście, nie masz w tym doświadczenia. To, w jaki sposób zdecydujesz się pozbyć Fermana, jest mi doprawdy obojętny. Pokłuj go trochę i powinno wystarczyć. Co do miejsca pobytu – machnęła lekceważąco dłonią – wiem, że ukrywa się gdzieś w Strzycy, informator wspominał o opuszczonej stodole, ale było to parę dni temu. To tam powinnaś jednak udać się najpierw. Wątpię, by Ferman zaszedł wiele dalej, wszyscy w okolicy go znają i niewątpliwie ktoś w końcu doniósłby, gdyby mój mąż postanowił zmienić kryjówkę. Jeśli zaś chodzi o dowód… – Schyliła się bardziej w stronę Marli. – Przyniesiesz mi jego głowę.
Dziewczyna nie mogła powstrzymać uśmiechu. Najwidoczniej nie tylko jej brakowało doświadczenia w pewnych kwestiach.
     – Z całym szacunkiem, ale to będzie raczej mało wykonalne. Strzyce, jak mi się wydaje, znajdują się ładnych parę dni stąd. Sylvan opowiadał mi, że jest to najdalej położona wieś podległa Älamalowi. Głowa w tym czasie może zacząć gnić, nie mówiąc o fetorze, jaki zapewne wydzieli. Poza tym – pokręciła głową – potrzebowałabym jakiegoś większego wora, by móc swobodnie z nią podróżować, a to przyciągnie uwagę innych złodziejaszków. No i pozostaje kwestia strażników i… doprawdy, nie mam pojęcia, w jaki sposób im wytłumaczę, co głowa diuka Fermana robi w moich rzeczach. – Rozłożyła ręce. – Może znajdzie się coś innego? Jakiś symbol bądź biżuteria?
     – Którą Ferman podaruje ci zaraz po tym, jak ładnie go o to poprosisz i obiecasz puścić wolno? – Marla nawet mrugnięciem nie zdradziła, że taki właśnie miała plan. Lady Emmalda nie była wcale tak lekkomyślna, jak sądziła. – Nie, moja droga, na to się nie zgodzę. Choć rzeczywiście, głowa może wydać się nazbyt… oczywista. W takim razie, przynieś mi jego dłoń obleczoną pierścieniem zaręczynowym. Widnieje na nim specjalna dedykacja, a ręce męża znam jak swoje własne, tak wiele razy mnie nimi odpychał.   – Objęła się ramionami. – Cóż, wielka szkoda, że do tego właśnie musiało dojść. Proszę, tylko nie pozwól mu cierpieć zbyt długo. Mimo wszystko potrafił być czuły i dobrotliwy.
Marla przytaknęła i już miała sięgnąć po sakiewkę, gdy diukowa szybkim ruchem zgarnęła ją do siebie.
     – Nagrodę dostaniesz po wykonaniu zlecenia.
Wojowniczka uniosła brew.
     – Zapłatę zawsze biorę z góry.
     – Więc tym razem zrobisz wyjątek.
Dziewczyna westchnęła głęboko i zebrała się do wyjścia. Nie miała ochoty ani chwili dłużej zostawać z Emmaldą sam na sam i wpatrywać się w jej złotą, uśmiechniętą maskę. Diukowa wstała tuż za nią, wciąż trzymając pieniądze Marli, i odprowadziła ją aż do wrót. Ta odwróciła się w przejściu i skłoniła głęboko.
     – Obiecuję, że nie zawiodę, Lady Emmaldo. Wyruszę, gdy tylko zbiorę zapasy.
     – Wyruszysz dzisiaj, a prowiant i wszelkie potrzebne rzeczy czekać będą wraz z objuczonym w nie koniem na dole, przed wejściem do posiadłości, gdy tylko księżyc pojawi się na niebie.
I nie mówiąc nic więcej, zamknęła Marli drzwi przed nosem.

   
     Czarniejszej nocy nie mogłaby sobie wyobrazić. Wyglądało to tak, jakby Stworzyciel celowo zasłonił niebo grubą kotarą chmur, nieprzepuszczającą przez siebie nawet najcieńszego promienia. Z jednej strony sprzyjało to dyskretnej podróży, z drugiej zaś utrudniało rozeznanie w terenie. Bo skąd miała wiedzieć, co czai się za najbliższym krzewem, skoro ledwo widziała drogę rozciągającą się tuż przed nią.
     Marla udała się więc do przyzamkowej stajni. Już po przekroczeniu progu uderzył ją odór łajna wymieszanego z mokrym sianem, nie skrzywiła się jednak, a głębiej nabrała w płuca ten dobrze znany zapach. Przywoływał wspomnienia, do których lubiła czasem wracać, jak chociażby organizowane w jej wiosce turnieje, gdzie nawet najmłodsi mogli wykazać się swym talentem dosiadając kucyków. Pamiętała także imię swojego pierwszego partnera: Fircyk. Minęło trochę czasu, nim pozwolił Marli się dosiąść, przedtem dziewczyna musiała mocno zagryzać wargę i w milczeniu znosić kolejne siniaki nabite przy upadkach. Ostatecznie, nie zajęła żadnego miejsca, ale już sam fakt, że Fircyk w końcu obdarzył ją jako takim zaufaniem sprawił, że wyjątkowo ukochała sobie te zwierzęta.
Na samym końcu czekała na nią rudozłota, niska klaczka. Kobieta zerknęła do zwieszonych na koniu po obu stronach tobołków. W jednym z nich znalazła zapasy żywności: suszone mięso, chleb, suchary, parę jabłek i cebuli, w drugim natomiast czekały na nią gruby pled, krzesiwko, bukłak na wodę i osełka. Nie miała pojęcia, jak zwracać się do nowej towarzyszki, toteż w myślach ochrzciła ją Kasztanką.
     Chwilę później do pomieszczenia wszedł uzbrojony, z wymalowanym na napierśniku herbem strażnik, trzymający coś w dłoniach. Bez słowa podał Marli dobrze skrojony, ciemny płaszcz, nową parę butów oraz kawał zwiniętej skóry, po czym wyszedł tylnym wejściem, ciągnąc za sobą przyklejone do obuwia kępki siana. Herb przedstawiał połączenie Kryształowego Kielicha Älamalu ze Słonecznym Smokiem Veskonii, tym samym dając wyraz całkowitego oddania się Wspólnoty w ręce króla.
     Przebrała się, zarzuciła na siebie płaszcz i postawiła kaptur, zerkając jeszcze w przyniesioną przez wojownika mapę. Dokładnie nakreślono na niej granice Älamalu i przylegających do niego wsi, także niedługo zajęło jej odnalezienie Strzyc. Musiała udać się na południowy zachód, a jeśli dobrze myślała, to zaledwie kilka mil od wioski biegła granica z Nową Veskonią. Musiała uważać więc nie tylko na miejscowych wartowników, ale również strażników granicznych, co wcale nie napawało ją wielkim optymizmem.
Wetknęła materiał za pas, odwiązała Kasztankę i dosiadła klaczy, po czym delikatnym pchnięciem bioder zmusiła ją do stępu.
Ukrywszy się w mroku i tajemnicy opuściła miasto i wyjechała na wolną polanę, gdzie pozwoliła przejść klaczy w pełen galop, a następnie obie stopiły się z otaczającym je krajobrazem.

     Pola ciągnęły się dobre kilka mil, przynosząc ze sobą nieprzyjemny zapach. W tym konkretnym rejonie uprawiano rzepak, toteż z prawej strony świat zalany był falą intensywnej żółci, rozpościerającej się aż ku wysokim pagórkom. Na niebie bardzo powoli pojawiały się różowe i pomarańczowe odcienie, co wystarczyło podróżującej kobiecie by widzieć coś więcej niż kawałek drogi przed sobą. Nawet gdy wzrok przywykł do niezwykłych ciemności, jazda wciąż sprawiała Marli niemały problem, tak gęsta była otaczająca je czarna tarcza. Teraz mogła dużo swobodniej przeć przed siebie, nie obawiając się zjechania w czyhającą gdzieś po drodze rozpadlinę czy ataku uzbrojonych po zęby złodziejaszków.
Spowijała je delikatna mgła, na tyle gęsta, by mogła je skryć i nie przeszkadzać w jeździe. Powietrze było zimne i wilgotne, niema kłujące, ale niezwykle rześkie. Wojowniczka trzymała się ścieżki tuż przy uprawach, w razie czego mogła szybko skryć się w zaroślach, nawet jeśli musiałaby pozostawić Kasztankę na pastwę losu. Miała jednak nadzieję, że nie dojdzie do tego, w tych okolicach nie powinny spotkać zbyt wielu ludzi, główny trakt ciągnął się kilka mil na zachód. W końcu będzie musiała nim podążyć, ale póki co wolała się trzymać na uboczu. Nie na co dzień widuje się w końcu kobietę z mieczem, w dodatku z tak charakterystycznym wyglądem. Gdyby przyszło co do czego, łatwo by ją rozpoznali.
     Sięgnęła po mapę i rozwinęła przed sobą. Rozpoznała kilka szczytów, które zdawało jej się, że minęła nie tak dawno, toteż rozluźniła się nieco widząc, iż za niedługo powinny pojawić się pierwsze rzędy drzew i Las Aidacan. Miała już w głowie wyraźnie zarysowany plan: następne dwa dni podróżować będzie w leśnej gęstwinie, dzięki czemu zminimalizuje ryzyko do minimum, a później wyjedzie prosto na główną drogę prowadzącą do Strzyc. Tam odszuka diuka, zabije go i najszybciej jak się da opuści wioskę. Nie wiedziała, czy strażnicy bramni w Älamal wiedzieli o planach Emmaldy, ale póki co wolała o tym nie myśleć. A jeśli któryś znajdzie w jej bagażu odciętą rękę Fermana to powie, że to dłoń zbója próbującego okraść ją na trakcie, pierścień natomiast wcześniej skwapliwie schowa. Nie miała jednak pojęcia, jak nadzieję, że nie będą dopytywać. Nigdy nie była mistrzynią łgarstwa, a Missa wprost mówiła o podopiecznej, że można czytać w niej jak w otwartej księdze. Naturalnie, gdyby tylko potrafiła czytać.
Słońce wstawało coraz wyżej, aż po kilku godzinach zalało Veskonię ciepłym światłem. Marla ściągnęła płaszcz i przewiesiła go przez toboły. Po całej nocy jazdy czuła piekący ból w dole pleców oraz zatarcia na udach. Nie przerywała jednak, chcąc zrobić postój z dala od ludzkiego oka. Sięgnęła po bukłak z wodą zaczerpniętą ze studni w Älamal i dopiła resztę, która jej została, ale to nie oszukało żołądka. Ani to, ani naprędce zjedzone jabłko nie pomogły na długo. Popędziła więc Kasztankę, nie mogąc doczekać się już czekającego na nią zielonego, miękkiego mchu, korzeni obsypanych liśćmi i ziemistego podłoża, na którym tak wygodnie byłoby się rozsiąść. I kto wie, może nawet uda jej położyć głowę na leśnym poszyciu i zdrzemnąć? Na ten moment, niczego więcej nie pragnęła.
     Tylko gdzie ten przeklęty las?, zaklęła w myślach. Klacz dzielnie parła przed siebie, nie zwalniając, choć i jej przydałby się odpoczynek.
Jednak gdy minęła kolejna godzina i skończyły się pola, przed nimi wciąż nie było ani śladu lasu. Wyszły na porośnięte kwiatami i długimi, spalonymi słońcem trawami łąki. Marla przebiegła wzrokiem krainę i uznała, że jest bezpiecznie, a skryć mogą się w wysokich zaroślach. Zatrzymała zatem Kasztankę i zeszła z konia. Wyjęła spory kawał mięsa i chleba dla siebie oraz kilka jabłek i sucharów dla towarzyszki. Przysiadła w niewielkim cieniu rzucanym przez klacz i obie zajęły się jedzeniem.
Krzesinóżki wygrywały swoją melodię, także myśli Marli powędrowały daleko poza teraźniejszość. Zmrużyła oczy i rozkoszowała się tym dźwiękiem. Nie przeszkadzały jej nawet łażące po niej owady czy szelest traw, wręcz przeciwnie. Dzięki nim miała wrażenie, że wróciła do domu, choć w Seawood nieco bardziej wiało. Tutaj raz po raz musiała wycierać z czoła i karku spływający pot, ale i do tego w końcu przywykła. Jedynie ostro prażące słońce nie służyło jej wrażliwej skórze, upstrzonej chwilowo czerwonymi plamami. A im dalej na południe, tym miało być gorzej.
Przypomniała sobie lato w Vissendorffie Często z rodzicami chadzali nad górskie strumienie i wspólnie siadali nieopodal, by móc w spokoju wsłuchiwać się w szum płynącej wody. Nigdy nie pozwalali, by Marla zbliżała się zanadto, choć czasami miała wielką ochotę popłynąć z nurtem. Zamiast tego matka opowiadała jej przeróżne historie, czesząc przy tym włosy córki i rozwodząc się nad ich pięknym kolorem, czego dziewczynka nie potrafiła zrozumieć. Większość dzieci i dorosłych w Vissendorffie miała rude lub jasne jak słoma włosy. Nie widziała w nich nic pięknego ani wyjątkowego. O wiele bardziej lubiła ciemny odcień, którym pochwalić się mogła mama. Przypominał bezgwiezdną noc albo kolory snu pod powiekami. Marla często oplatała wokół głowy pasma matki i udawała, że to jej własne, a Lea zaśmiewała się do rozpuku, gdy kładły kosmyki nad górną wargę i zniżały głosy, przedrzeźniając a to gorliwego sąsiada, a to szynkarza z ich wioski.
     Bardzo chciała położyć się i zmrużyć choć na chwilę oczy, nie miała jednak do czego przywiązać Kasztanki, a tę wystraszyć mógł byle szmer. Wstała więc, otrzepała się z grudek ziemi i rozmasowała bolące miejsca, po czym chwyciła wodze i – by nieco rozprostować kości, a także dać chwilę wytchnienia zwierzęciu – poprowadziła konia pieszo.
Prawą ręką zgarniała na bok trawy i dużymi krokami przemierzała polanę. Przed oczami miała obraz Fermana i jego żony, wiszący w komnacie diukowej. Chmura pytań przeleciała przez głowę: kim tak naprawdę był? Jeśli magiem, to jakim sposobem zdołał oszukać ludzi i utrzymać swój sekret tyle lat? Gdzie nauczył się panować nad mocą? Bo tego, że musiał przyswoić jakieś nauki była niemal pewna. Zbyt dobrze pamiętała syna sąsiadów, który nie poszedłszy do szkoły dla obdarzonych magicznymi właściwościami, omal nie poraził kotki Elli. Ojciec Marli wściekł się, wiekowa już Ella była jedną z nielicznych pamiątek po jego matce, zmarłej zresztą w skutek trafienia piorunem. Rodzice chłopca długo jeszcze przepraszali za incydent, ale nie posłali go do Akademii.
     Jak więc się stało, że tak wysoko postawiony rangą człowiek uniknął jakichkolwiek podejrzeń? I co najważniejsze – czy zdołał rozwinąć swoje umiejętności na tyle, by stanowił dla niej realne zagrożenie?
Ale gdzieś z tyłu przemknęło jeszcze jedno, niezwykle istotne pytanie, na które wolała nie znać odpowiedzi: czy naprawdę da radę zabić Fermana?
W odpowiedzi na wszystko westchnęła tylko.
Ja nie wiem, chyba rzeczywiście jestem na to za głupia…

***


     Księżyc wysoko już wisiał na niebie nim dotarły do połaci lasu. Wchodząc w jego głąb kolejny raz upewniła się, że nikt ich nie widział. Czasami dostawała bólu głowy od tego ciągłego sprawdzania, wolała jednak to niż sztylet wbity między żebra w czasie snu. Zeszła z Kasztanki i wolną ręką chwyciła ją za wodze, ciągnąc za sobą.
Z każdej strony otaczały je drzewa, iglaste jak i liściaste, ale nic ponadto nie była w stanie stwierdzić, jako że jedyny obraz, który miała chwilowo przed oczami to wysokie, powykręcane gałęzie, wystające korzenie i delikatnie przebijające się przez konary światło. Marla wysoko stawiała stopy, uważając na śliskie liście czy mech.
Zauważyła na drodze parę pojedynczych oraz zbitych w grupkę grzybów. Pozbierała te z poduszką pod kapeluszem a resztę zostawiła komuś bardziej doświadczonemu. Przynajmniej z tych kilku może uda się coś przygotować. Oczami wyobraźni widziała przed sobą smakowitą misę z wywarem grzybowym i dużą ilością cebuli oraz sucharków, na której wspomnienie ślina niemal pociekła jej po brodzie.
Las był zbyt wilgotny, by ilość zebranego chrustu pozwoliła na rozpalenie porządnego ognia. Liczyła, że uda się choć rozgrzać zziębnięte kończyny, ale i na to się nie nastawiała.
     Wieki minęły, nim znalazła odpowiednie miejsce na postój. Niewielki dół, w którym przyszło im nocować pozwalał osłaniać je z daleka, dodatkowo Marla zabezpieczyła go od zachodu liśćmi i gałęziami, tworząc coś w rodzaju daszka. Kasztance niemal bez problemu udało się do niego zejść, jej nowa pani szybko i mocno przywiązała ją do najbliższego głazu, a za wszelkie niedogodności odwdzięczyła się, podsuwając klaczy kolejne jabłka i suchary, dzięki czemu oskubała się z nich niemal do cna.
Przysiadła w zagłębieniu, zaraz naprzeciwko Kasztanki, i zebrała w kupkę znalezione wcześniej gałązki. Za pomocą krzesiwka próbowała rozpalić ogień, co nigdy nie było jej najmocniejszą stroną. Przy dziesiątym razie zaklęła głośno i szpetnie, koń zaś zastrzygł uszami.
     – No co? – mruknęła. – Ogień próbuję rozpalić.
Kasztanka, wolno przeżuwając, nie spuszczała z Marli wzroku. Kobieta wzięła głęboki oddech i podrapała się po karku.
     – Tak, wiem. Jestem w tym beznadziejna. – Wzruszyła ramionami. – Jakoś nigdy mi nie wychodzi. No, może nie nigdy, ale rzadko. Trudne to cholerstwo i tyle.
Klacz zarżała cicho w odpowiedzi. Wojowniczka prychnęła.
     – Słuchaj no, ja wiem, że do doskonałości to mi jeszcze brakuje. Kiedyś się nauczę, tylko potrzebuję czasu. Którego, przypomnę, nie mamy. – Skrzywiła się. – Cóż, przynajmniej ja nie mam. Także ten… – Ponownie chwyciła za krzesiwo i zbliżyła się z nim do chrustu. – Zresztą, o czym tu mówić? I tak nie zrozumiesz. – I ciszej dodała: – Oszalałam, i to wcześniej niż sądziłam…
Zachichotała nerwowo, choć w rzeczywistości wcale nie było jej do śmiechu.
     Gdy zapłonął ogień, zdziwiła się niemal tak samo jak Kasztanka. Prędko przyłożyła do niego dłonie, okrywając się jeszcze pledem i trwała tak dopóty, dopóki ogień nie przygasł. Choć było to zaledwie kilka chwil to wystarczyło, by twarz Marli ponownie nabrała ciepłego koloru.
Odetchnęła głęboko, a z jej ust wydostał się niewielki obłoczek. Opatuliła się mocniej, chowając brodę w kawałek materiału. Był nieco szorstki, ale ciepły i pachniał czystością, co stanowiło miłą odmianę.
     – Zastanawiam się… – szepnęła, niby do konia, ale bardziej do siebie. – Czy on faktycznie jest taki niebezpieczny, jak zapewniała mnie Emmalda. – Westchnęła cicho. – Ja wiem, że nie powinnam zabijać nikogo przez moje widzi mi się, a już tym bardziej za pieniądze. Ale byłoby prościej, gdyby… gdyby rzeczywiście był „tym złym”. – Podniosła wzrok. – Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?
Kasztanka zamrugała leniwie oczami, po czym schyliła się i zaczęła skubać trawę.
Marla uśmiechnęła się, kręcąc głową.
     – Wiem, ja sama nie pojmuję, o czym właściwie myślę. Po prostu… sama nie wiem… chyba powoli gubię się w tym, co robię a co powinnam zrobić. Przecież nie taki był mój cel. – Splot Marli stał się jeszcze mocniejszy. Oparła czoło o podciągnięte kolana. – Nie chcę tego. Cholera, nawet nie wiesz, jak bardzo brzydzę się na samą myśl. – Pod powiekami zatańczył jej obraz miecza przecinającego kość, gdzieś w tle usłyszała krzyki i błagania. Niemal czuła na skórze krople krwi swojej ofiary. Gwałtownie uniosła głowę.   – K****, k****, k****!
     Klacz poderwała się nieco, słysząc podniesiony głos swojej pani. Po chwili jednak wróciła do przerwanej czynności, zapominając o wybuchu kobiety, a ta wzięła kilka głębszych wdechów i uspokoiła boleśnie bijące serce.
     – To… nieważne. – Zrezygnowana, ułożyła się na boku, podkładając pod głowę jeden ze zwiniętych tobołków, i z lekkim wahaniem dodała: – Dobrej nocy, mała.
     Niedługo później zmorzył ją sen, a trudy całego dnia i części nocy, choć zmuszona była nocować na niemal gołej ziemi, odeszły w błogą niepamięć.


Coś zaniepokoiło ją w momencie, gdy przez ściany snu doszedł ją odgłos rżenia. Brzmiało jak ranne zwierzę wołające o pomoc, jednocześnie było w tym coś znajomego. Marla, początkowo całkiem otumaniona, ledwo otworzyła powieki. Dopiero po chwili dotarło do niej, że coś jest nie tak.
     Rozjuszona Kasztanka próbowała zerwać wodze. Machała łbem we wszystkie strony, niespokojnie wierzgała w miejscu. Najwyraźniej czuła coś lub kogoś, kogo śmiertelnie się bała.
W ślad za nią Marla poderwała się z podłoża, zrzucając z siebie opadłe liście i pled. Zatoczyła się nieco, próbując uspokoić klacz i wyciągając ku niej rękę.
     – Ciii, cichutko. – Próbowała podejść do konia, nie stresując tej drugiej. Gdy Kasztanka uspokoiła się na tyle, by dopuścić do siebie kobietę, Marla położyła na jej nosie otwartą dłoń. – Hej, już. Spokojnie. Jestem tu.
Zwierzę jeszcze krótki moment odczuwało niepokój, w końcu poddało się i zwiesiło smutno łeb.
     Marla odeszła kawałek dalej, wciąż ukradkiem przyglądając się klaczy.
     Nie rozumiem… co ją opętało?, pomyślała, jednocześnie schylając się i zbierając rozrzucone rzeczy. Wepchnęła wszystko do obu toreb, a następnie przewiesiła je przez grzbiet Kasztanki i odpowiednio przymocowała. Już miała sięgnąć po plaster suszonego mięsa, gdy coś dobiegło jej uszu. Krzyk. Nie słyszała dokładnie słów, była jednak pewna, że głos należał do mężczyzny.
Odpowiedział mu inny, dobiegający z drugiej części lasu. Marla nie znała tego języka, co nie przeszkadzało jej ciału pokryć się gęsią skórką. Podświadomie czuła, że zbliża się coś złego. I że znalazła się w potrzasku.
     Prędko wyjrzała z dołu. W oddali, od prawej strony, zmierzała ku niej grupa ludzi. Z tej odległości nie mogła rozpoznać, kim są ani czyj herb noszą, co tylko bardziej ją zaniepokoiło. W pamięci próbowała przywołać obraz mapy i tego, gdzie mogła się znajdować, oraz jakie krainy sąsiadowały z lasem, ale wszystko mieszało się i stapiało w jedno. Gdzieś z tyłu głowy zaświtała myśl o Riverlland, ale ono znajdowało się na zachodzie, a przecież podążała na południowy wschód. Zostało więc jeszcze Brükenwast. Zaniepokojona, pokręciła w milczeniu głową. Nie, miasteczko leżało tuż przy granicy, jeszcze za Strzycami, a do tych jeszcze nie dotarła. Ale może wyruszyli na polowanie? Może to wcale nie wojownicy, a łowni?
     Wiedziała jednak, że sama się okłamuje. Już z daleka dostrzegła pełen rynsztunek, napierśniki w kolorze ciemnej miedzi czy broń zwisającą u pasa. Jeden z nich trzymał oparty o ramię młot bojowy, a gdy zobaczyła wreszcie pierwszy hełm, wszelkie wątpliwości zostały rozwiane, na nim bowiem wybity został wizerunek skorpiona. Marla czuła, jak niewiele brakuje, by wpadła w panikę i zdradziła tym samym miejsce kryjówki.
Skorpiony!
Metaliczny smak zagościł w ustach, serce biło niezwykle boleśnie, jakby chciało wyrwać się z piersi. Przyłożyła dłonie do skroni i skuliła się w sobie.
Jej największy koszmar miał zaraz się spełnić. Skorpiony były tuż obok, co najmniej pięciu, a ona była sama.
Kasztanka, jakby czując powagę sytuacji, naprężyła się nieco.
Marli przed oczami przeleciały krótkie sceny płonącej wioski oraz wrzaski kobiet i mężczyzn, wołających swe drugie połówki wraz z dziećmi. Przepychali się jeden przez drugiego i zaglądali w nawet najbardziej nieprawdopodobne miejsca: pod głazem, w króliczych norach. Nawoływali i łapali się za gardła, gdy dochodziło do nich, że krzyki te nie przynoszą rezultatów. Jeden z nich, miejscowy szewc w sile wieku, padł na kolana otumaniony żalem. Wyrywał garściami włosy z głowy, jego mały, chory synek i ciężarna żona zaginęli, a on siedział w samym środku chaosu, otoczony płomieniami i przebiegającymi ludźmi. Marla doskonale pamiętała, co stało się dalej. UWAGA WYCIĘTY FRAGMENT!
Po tym szewc sam prosił o odebranie mu życia. Ich ciała spoczęły później w zbiorowej mogile, gdzie nikt nie będzie o nich pamiętał. Nigdy nie odnaleziono ciała kalekiego syna, prawdopodobnie został spalony na wspólnym stosie wraz z resztą dzieci magów.
Marla musiała działać szybko. Przetarła mokrą od łez twarz, nie zdając sobie nawet sprawy, że płakała, po czym podbiegła cicho do Kasztanki i odwiązała ją.
Teraz czekał ją najtrudniejszy krok: musiała prędko wyprowadzić konia i dosiąść go, by w miarę możliwości przemknął między drzewami. Wszystko odbyć musiało się w przeciągu kilkudziesięciu sekund: po wyjściu z dołu będą mieli ją podaną jak na tacy. W tych warunkach nie miała szans na cwał, roślinność skutecznie uniemożliwiała swobodny bieg. Myślała, czy by może nie spróbować schować się w głębi dołu i zaczekać, aż przejdą obok, ale było to zbyt ryzykowne. Mogli ją wyczuć.
Wzięła głęboki oddech.
     To nie dzisiaj. Nie jestem jeszcze gotowa.
Chwyciła wodze, biegiem wpadła na ścianę ziemi, pociągnęła za sobą Kasztankę i czekała, aż ta wdrapie się po niewielkim wzniesieniu. Gdy klaczce udało się dotrzeć na szczyt, usłyszały z dość bliska ponury głos:
     – Et, irra mas!
Nie musiała wcale znać języka, by wiedzieć, co znaczyć miały te słowa. Prędko wdrapała się na grzbiet Kasztanki i ścisnęła jej ciało łydkami, wypychając jednocześnie biodra, dając tym samym wyraźny sygnał. Klacz spięła się i po chwili przeszła do galopu.
     Kobieta usłyszała za sobą podniesione krzyki. Biegli za nią, a jeden z nich zadął w róg. Nie oglądała się za siebie, ignorowała też uderzające ją po twarzy gałęzie, nie przejmowała się pajęczynami ani niczym, co mogło wpłynąć na koncentrację. Ściskała dłonie na wodzy, aż zbielały jej kłykcie, zanadto bała się rozluźnić uścisk. W każdej chwili z gęstwin mogli wyjechać na nią jeźdźcy Skorpionów. Musiała być gotowa i czujna, wypad z siodła nie wchodził w grę.
Świst. Koło ucha przeleciała na wprost strzała i wbiła się w najbliższy pień. Marla zaklęła głośno, zmieniając jednocześnie kierunek jazdy. Odbiła nieco w lewo, gdzie las był gęstszy a widoczność mniejsza. Oczywiście znaczyło to, że i ona mogła mieć problem z lawirowaniem między drzewami, ale uznała ten wybór za mniejsze zło. Być może uda się zgubić wojowników nim dotrze ich wsparcie.
Kasztanka nie zwalniała, a kobieta schyliła się nieco przed trącającymi ją, niskimi krzewami. Jedna gałązka z kolcami mocno zahaczyła o skórę na prawym policzku, delikatnie go tnąc, ale Marla nawet nie starła spływającej po nim krwi. Zmrużyła jedynie oczy i zacisnęła szczękę, starając ignorować się okrutny ból w udach i plecach.
Szybko wyjrzała do tyłu przez ramię. Napastnicy byli daleko w tyle, ale nie przestawali biec. Jeden z nich, najprawdopodobniej zwiadowca, strzelał w jej stronę ze swej pokaźnej kuszy. Całe szczęście, załadowanie broni trwało dość długo, a pościg za ofiarą wcale tego nie ułatwiał. Skorpion zdążył wypuścić zaledwie dwie strzały, druga wbiła się w ziemię.
     Kilka saren przebiegło przed Marlą w popłochu, Kasztanka wystraszyła się i zmieniła kierunek jazdy, zapuszczając jeszcze głębiej. Zwolniła nieco, jako że wymijanie pni było dużo cięższe. Wojowniczka czując, że lada chwila coś może na nie wyskoczyć, sięgnęła po miecz. Nie miała pojęcia, jak sprawdzi się na tym terenie ani czy da radę zagrozić nim siedząc na grzbiecie konia, ale jego ciężar w prawej dłoni uspokoił nieco zszargane nerwy. Do tej pory jedyne pojedynki konne, które miała okazję odbyć, to te organizowane w Seawood, gdy miała kilka lat, a i tak szczytem możliwości na tamte czasy było wspięcie się na Fircyka i machanie z jego grzbietu gładko zakończonym patykiem długości ramienia. Teraz walczyła o życie swoje i nie tylko. Musiała być gotowa.
     Ziemia stopniowo coraz bardziej opadała, stała się też wyjątkowo miękka i bagnista. Nie wróżyło to dobrze, ale jedyne, co mogła zrobić, to zawrócić lub postarać się obejść grząski teren, toteż pokierowała klaczą na lewo, licząc, że pas mokrego gruntu skończy się i będą mogły przejść swobodnie. Byłby to dobry plan, gdyby nie fakt, że chwilowo znajdowały się na nizinnym, podmokłym terenie, i aby wyjść ponownie musiałyby wspiąć się po wyższej niż ostatnio stromiźnie. Otaczała je ściana ziemi, a jedyne, co mogły zrobić, to podejść nieco dalej i spróbować wdrapać się. Gdyby Marla była sama, zajęłoby to najwyżej kilkadziesiąt sekund, ale z Kasztanką?
Pomyślała, czy by nie zostawić zwierzęcia i uciec, licząc, że nie zrobią klaczy nic złego, zaraz jednak zrugała się i prędko, bez czasu na przemyślenia, zsiadła z niej oraz pociągnęła za sobą. Nie opierała się, był to zresztą koń przystosowany do jazdy po górzystych terenach. Przeszły nawet połowę drogi na górę, kiedy usłyszały tętent i rżenie oraz towarzyszące mu ponaglenia jeźdźca. Marla uniosła głowę w kierunku hałasu i wystraszona jak nigdy, jeszcze kilka razy szarpnęła wodzami, a gdy Kasztanka wychynęła zza traw, pośpiesznie dosiadła jej. Niemal w tym samym czasie z gęstwin wyskoczył wysoki, częściowo opancerzony, czarny rumak, na jego grzbiecie zaś, nieco schylony, jechał jeden ze zwiadowców Skorpionów. Od razu dostrzegł wręcz agresywnie rude włosy uciekinierki i spiął konia w jej stronę. Z chwilową przewagą, Marla ruszyła przed siebie, zostawiając w tyle napastnika. Nie musiała nawet poganiać Kasztanki, klacz sama przeszła w galop, być może wyczuwała złość płynącą ze Skorpiona, a może przerażenie towarzyszki. Cokolwiek to było, dzięki niej kobieta dostrzegła promień nadziei.
Początkowo wydawało jej się, że wie, w którą stronę jechać. Ale stres, przemożna chęć ucieczki oraz brak dobrej widoczności nieba sprawiły, że nie miała pewności, gdzie się znajduje. Każde drzewo przypominało następne, a drepczący po piętach zwiadowca nie dawał ani chwili czasu na przemyślenia i zabawy z mapą. Parła więc prosto przed siebie, szykując się na to, co przyniesie los oraz modląc, by był on łaskawy.
     Fakt, że konie Skorpionów specjalnie układano przypomniał się Marli w chwili, gdy ten znalazł się tuż przy niej. Podobno żadna nacja czy ugrupowanie nie mogło poszczycić się równie szybkimi i sprawnymi, jak i posłusznymi ogierami. W tym momencie nawet nie próbowała udawać spokojnej.
     – K****! – zaklęła głośno.
Skorpion trzymał w jednej ręce długi, zakrzywiony sztylet, w drugiej zaś ciemny bat z maleńkimi kolcami powbijanymi na niemal całej długości. Zamachnął się i uderzył nim w goły bok Kasztanki. Ta zarżała głośno, spanikowana skręciła gwałtownie, omal nie zrzucając z siebie Marli. Kobieta podskoczyła wysoko, obijając tył i gryząc się w język.
     Nie, pomyślała. To nie jest Fircyk. To nie on. Zacisnęła szczękę i wychyliła się z siodła, próbując dosięgnąć mężczyzny. Nie spadnę.
     Niemal na oślep machnęła mieczem w jego stronę, ten jednak uchylił się przed ciosem. Krzyczał coś, co brzmiało jak wezwanie do boju, naprężył się i płynnym ruchem wycelował batem, obwiązując go w koło jej ramienia. Kolce przebiły materiał i czuła teraz wrzynający się w ciało metal i towarzyszący mu, okrutny ból. Skorpion już miał się zatrzymać, ściągając tym sposobem Marlę z konia i prawdopodobnie pozbawiając części skóry, gdy ta w mgnieniu oka przełożyła miecz do drugiej ręki i przecięła nim wiążący bat. Wciąż mając na sobie odcięty kawałek, sparowała kolejny cios, a ponieważ Skorpionowi został jedynie sztylet, czuła pewną złudną przewagę. Wracając do prawej dłoni, choć boleśnie wiążącej, spróbowała uderzyć od góry, co spotkało się z blokadą z wyciągniętym bokiem sztyletem. Wykręciła więc tułów nieco bardziej, spinając wszystkie możliwe mięśnie i uderzyła od dołu, spoglądając w prawo, a atakując od lewej, czym zmyliła przeciwnika. Nie celowała w mężczyznę, a w pas mocujący jego siodło i udało jej się go przeciąć, raniąc jednocześnie wierzchowca. Skorpion chwilę jeszcze utrzymywał równowagę, nierówny teren i panikujący koń sprawiły jednak, iż w jednym momencie znalazł się na twardej ziemi. Marla zerknęła przez ramię. Nie ruszał się.
     Fala ulgi, która wtedy na nią spłynęła, była czymś, czego nie zaznała jeszcze przez długi czas. Walczyła ze Skorpionem i wygrała. Starła z twarzy pot wymieszany ze łzami i krwią, przy okazji rozmazując je na całej długości.
Dzięki Ci, Stworzycielu.
     Wciąż nie zwalniając, poprowadziła Kasztankę na wschód, ku nieco bardziej rozrzedzonej części. Liczyła, że w ciągu paru godzin zdołają opuścić ten przeklęty las i wyjść na jakąkolwiek drogę wiodącą ku Strzycom.

Ostatnio zmieniony przez Natsuki (01-10-2021 o 07h22)


https://i.imgur.com/Ab3ckNC.png

Offline

Strony : 1